Druga część reportażu opublikowana w Tygodniu Polskim nr 32 (3315) z dnia 12 – 14 sierpnia 2022

Tam, gdzie VIP jada na drzwiach od obory

Teraz kilka migawek. Najpierw miejsca. Schronisko Champillon, gdzie będę nocował. Tego dnia przechodzę krótki etap regeneracyjny i dochodzę na miejsce w porze lunchu. Jest tu dużo ludzi, bo można w godzinę dostać się z parkingu położonego kilkaset metrów niżej (w pionie, bo odległość do przejścia to kilka kilometrów). Zgłaszam do obsługi chęć zjedzenia lunchu. Czy jestem sam? Tak. Czy miejsce w słońcu czy w cieniu? W cieniu. Nakryjemy Panu tu, przy ścianie schroniska. Wychodzę i widzę eleganckie nakrycie dla jednej osoby, w doniczkę z kaktusem wbita tabliczka „VIP”, a wszystko razem na kawałku stuletnich drzwi od wychodka albo obory przymocowanych swoimi zawiasami do kamiennej ściany. Co za niezwykły urok tego miejsca. Jem na drzwiach od obory i kontempluję wspaniały widok na góry. Życie w najpiękniejszej formie!

Moje nakrycie VIP w schronisku Champillon
Bonusowy widok do lunchu

Albo inne miejsce. Maleńkie schronisko wysoko w pustych i skalistych górach. Mój najwyższy nocleg, 2650 m n.p.m. Kamienny pawilonik stojący obok opuszczonej pustelni. Schronisko i kaplica Cuney. Kaplicę postawiono tu w roku 1656, w miejscu, gdzie bije cudowne źródło odwiedzane od stuleci przez pielgrzymów. Potem dobudowano kamienną oborę ostatecznie przekształconą w schronisko. Tu nie krzyżują się żadne szlaki. Jestem ja, szóstka Amerykanów, dwie Włoszki i para Francuzów w średnim wieku, jak się okazuje ultramaratończyków. Czyli razem 11 osób. Kolację serwują Włoch około czterdziestki mówiący głównie po francusku i stara, ubrana na czarno kobieta, która ugotowała pyszności, które jemy. Jutro do śniadania poda nam kawę z mlekiem pierwszy raz w dużych „bulionówkach” bez uszu. Jest cudownie, śpię na zbiorowej sali z dwiema Włoszkami, od tego miejsca zaczynamy się przyjaźnić, bo idziemy już kilka dni po tej samej trasie. Wieczory i poranki w takich miejscach są nie do opisania.

Schronisko i pustelnia Cuney (2665 m npm), najwyższy nocleg
Poranek przed schroniskiem Cuney

Na odludnym szlaku zawsze spotkasz ciekawych ludzi, kiedy mijasz setki na wydeptanej ścieżce, nie spotykasz nikogo.

Z Włoszkami, których ostatecznie było trzy, bo trzecia dołączy za dwa dni, będę szedł aż do przedostatniego etapu, który one będą kończyć wcześniej, w innym schronisku niż ja. Wspólna droga nie oznacza marszu gęsiego, czy ramię w ramię. Każdy ma swoje tempo, czasem spotykamy i mijamy się na trasie. Za to wieczorami siadamy razem przy kolacji i rozmawiamy. O nas, o życiu, o wrażeniach, o tym co robimy, czy robiliśmy. Schronisko serwuje kolację o ustalonej godzinie dla wszystkich. Włoszki pochodzą z Bolonii. Najlepiej rozmawia mi się z Chiarą, która mieszka od jakiegoś czasu w Honolulu (!) i pracuje na tamtejszym uniwersytecie jako Assistant Professor. Paola mieszka w Bolonii i pracuje w korporacji, Federica jest biologiem i przewodnikiem górskim w Apeninach. W pierwszej części trasy towarzyszy mi para w średnim wieku, których początkowo wziąłem za Niemców. Przy drugiej wspólnej kolacji okazuje się, że to Szwajcarzy. Kolejny etap kończymy w wysoko położonym schronisku Grand Tournallin. Na tarasie przed schroniskiem Matias i Beatrice rozpakowują instrumenty, które, jak się okazuje, noszą w plecakach. Matias ma malutki saksofonik a Beatrice rodzaj rogu. Powoli zapada zmrok. Thomas, jesteś z Polski, to zagramy ci polkę. Słucham utworu zadedykowanego dla mnie z czystej sympatii i gardło mam ściśnięte. Absolutna magia. Grają dobry kwadrans. Dla siebie, dla gór, dla przyjemności. Godzinę później, w resztkach światła udaje mi się sfilmować stadko koziorożców, które buszują na górce nad schroniskiem. Ich sylwetki z zakrzywionymi rogami odcinają się na tle jasnego jeszcze nieba. Włosi wdają się w dyskusje o zwierzętach. Ostatecznie ustalają, że to stambecchi.

Para Szwajcarów zagra mi polkę przy schronisku Gran Tournalin (2550 m npm)

Od pierwszego noclegu obserwuję grupę Anglików. To dwie pary z dwiema nastoletnimi dziewczynkami. Przy trzecim schronisku zaczynamy ze sobą rozmawiać, potem autentycznie się zaprzyjaźniamy. Okazuje się, że to Amerykanie z Kalifornii. Jedna para jeździ po całym świecie, bo mężczyzna jest dużego formatu doradcą biznesowym od akwizycji i restrukturyzacji firm a poza tym byłym wyczynowym kajakarzem górskim i menedżerem reprezentacji USA w kajakarstwie. Druga para od ponad roku mieszka w Lizbonie. Poznali się dzięki dziewczynkom, które zaprzyjaźniły się na nartach. Dopóki nie zeszli z trasy, bo kończyli kilka etapów wcześniej, z nimi spędzałem najwięcej czasu. Oprócz nich poznałem jeszcze Włocha Evelino idącego z namiotem, podobnie Niemca Daniela i młodego Leonardo, pracownika supermarketu w Bolonii, który zwiedzał dolinę Aosty na rowerze i robił kilkudniowe wypady w góry.

Wiele innych obrazów zostanie w pamięci. Wypada wspomnieć o Białorusince z Brześcia stanowiącej jednoosobową recepcję i obsługę cudownego hoteliku w starym centrum Aosty, czy o uroczej psicy rasy Alaskan Malamut, maskotce drugiego hotelu, do którego się przeniosłem po ukończeniu trasy.

Co dalej? Może trzeba schować te wspomnienia do eleganckiej szuflady w starym kredensie z ciemnego drewna, jakich wiele zdobi włoskie hoteliki, i otworzyć kolejną, która dzisiaj jest jeszcze pusta?

Trzy dni z dziennika Alta Via 1, niepublikowane

Niedziela 17.07  Close (Oyace – Hotelik La Tour) – Ollomont (1385), szósty dzień trekkingu

Dzisiaj przechodzę z wielkiej doliny Valpelline do doliny Ollomont. Ten etap zaczyna się i kończy w niewielkich hotelikach w dolinach, co po schroniskach daje trochę komfortu, lepszy wypoczynek, możliwość przeprania rzeczy. Nocowałem w miejscowości Oyace, w hotelu o nazwie La Tour (nomen-omen). To kompleksowy biznes rodzinny w skali obliczonej na 20 domów dookoła i pojedynczych turystów. Budynek mieścił hotel, restaurację, bar, pizzerię i sklep spożywczy na piętrze. Byłem jedynym gościem w hotelu. Przed 19-tą czekał już na mnie pięknie nakryty stolik w zewnętrznym ogródku. Obserwowałem jak w sobotni wieczór schodzą się na kolację mieszkańcy tej maleńkiej osady. Poza mną żadnych obcych, tylko gwar włoskich pogaduszek, coraz głośniejszy w miarę podawanych piw i karafek z winem, ale przyjemny dla ucha. Elegancja nakrycia i pięknie podane, powiedziałbym wyrafinowane potrawy na tym turystycznym pustkowiu były zaskakujące. Zauważyłem już, że gospodarze schronisk i hoteli, w których miałem zarezerwowane i opłacone z góry noclegi i posiłki, byli bardzo zadowoleni, kiedy uzupełniałem kolację o dodatkowo płatny kieliszek wina, Aperol Spritz czy kawę. Tak zrobiłem i tym razem, co wytworzyło tak miłą atmosferę, że dzisiaj rano sam wybierałem w sklepiku na piętrze szynkę i sery do mojego śniadania i sandwicha na drogę.  

Obiadokolacja w La Tour, pierwsze danie
Drugie danie
Deser – prawda, że pięknie?

Gościnny hotelik La Tour pożegnałem około 9 rano. Szlak od razu wprowadził mnie na zalesione zbocze. Co pewien czas odsłaniał się widok w dół, na miasteczko, za każdym razem mniejsze. Około 11-tej las ustąpił miejsca stromej hali. Osiągnąłem już wysokość prawie 2000 metrów, więc uznałem, że czas na małą przerwę i batonik. Hala przeszła w pastwisko. Zauważyłem drogowskaz opisujący krzyżujące się szlaki, ale nie było na nim mojej „jedynki”. Patrząc na okoliczne zbocza wydawało mi się, że widzę ścieżkę na przełęcz, od której dzieliło mnie jeszcze 400 metrów podejścia. Zdecydowałem więc obejść dołem stado krów i pójść tą ścieżką. Po 15 minutach marszu droga przestała mi się podobać. Ścieżka zaczęła zanikać na zboczu, które nie było może przepaściste, ale bardzo strome. Jedyna słuszna decyzja w takiej sytuacji, to zawrócić i cofnąć się do ostatniego miejsca, które było na pewno Alta Via. Tym razem musiałem przebić się pomiędzy krowami, które upodobały sobie strumyk, jako miejsce wydalania. Trzeba było pobrodzić w gnojówkowym błotku. Przy okazji przypomniało mi się ostrzeżenie, żeby nabierając wodę do bidonu z napotkanego strumyka upewnić się, że powyżej nie ma żadnego pastwiska.

Odnajduję właściwą drogę, oznakowaną jak należy. Prowadzi znacznie powyżej mojej poprzedniej próby. Dopiero z pewnej odległości widać jaką plątaninę ścieżek wydeptały krowy. Wznoszę się otwartym terenem, ponownie po bardzo stromym, ale teraz też przepaścistym zboczu. Tam, gdzie w wyobraźni widziałem już przełęcz, okazało się być tylko skalne żebro. Obejściu żeberka towarzyszył wspaniały widok na dolinę. Przełęcz jest naprzeciwko mnie, ale sporo wyżej. Ścieżka prowadzi po zboczach dookoła wciętej w masyw dolinki, czego przedtem w ogóle nie było widać. Jak zawsze ostatnie 200 metrów (w pionie) podejścia dłuży się niemiłosiernie. Wreszcie końcowe zakosy wyprowadzają mnie na przełęcz. To Col de Breuson (Brison) (2492 m n.p.m.). Na własny użytek nazwałem ją Col de Bryzol. Jak zawsze na przełęczy jest kamienna piramidka. Nie zgadza mi się tylko wysokość, bo mój wysokościomierz pokazuje sporo powyżej 2500, co zgadza się z itinererem.

Rozkładam piknik pod dużym kamieniem, który daje cień dla plecaka. Sandwich, który kupiłem na drogę w La Tour okazuje się wielką białą bułą, solidnie obłożoną szynką i grubym plastrem sera. Niestety, ten rodzaj pieczywa trudno jeść mając kompletnie wyschnięte usta. Z pomocą wody pochłaniam bułę, robię zdjęcia i panoramki. Wreszcie, po pół godzinie zwijam majdan i zaczynam schodzić. Z przełęczy widzę zarówno Mont Blanc, jak i dno doliny ponad kilometr niżej. Wydaje się być pod stopami, ale będę schodził prawie 4 godziny. Pierwsze założenie, to uciec ze słońca do lasu. Początek zejścia to bardzo strome zakosy i stopnie. Po godzinie i obniżeniu się o 500 metrów wchodzę na nieco łagodniejszy odcinek. Droga znów prowadzi zboczem, ale cały czas się obniża. Mija półtorej godziny od rozpoczęcia zejścia, gdy zbliżam się do hali, na której stoi obora i dom mieszkalny. Potrzebuję wody. Kiedy odwracam się za siebie, widzę na ścieżce osobę, która do mnie macha. To Włoszka Chiara a z nią druga turystka, Francesca, która dołączyła dzisiaj. Paola, towarzyszka Chiary, postanowiła przejechać autobusem pomiędzy dolinami, ponieważ noc spędziły znacznie niżej niż ja i musiały podejść długi odcinek drogą do początku dzisiejszego etapu. Idziemy po tej samej trasie. Jest nas tak mało na szlaku, że szybko zawieramy znajomości i się zaprzyjaźniamy.

Poidło ze źródlaną wodą ratuje życie w upale

Ratujemy się wodą napełniającą poidła, po czym każdy w swoim tempie rusza w dół. Po drodze mijam krowy, przekraczam elektryczne pastuchy. Zejście trwa bez końca. Z hali do doliny trzeba się obniżyć o 650 metrów, a to oznacza dla mnie półtorej godziny. Wreszcie docieram do cywilizacji pomiędzy miejscowościami Ollomont i Rey. Kilometr szosą do grupy domków i jestem u celu. Kolejny mały hotelik. Rytuał jak poprzednio – kąpiel, pranie, regeneracja.

W należącej do hotelu restauracji w sąsiednim budynku zaczynam od piwa z alpejskich szczytów, żeby dotrwać do kolacji oraz uzupełnić płyny i kalorie. Kolacja jest podawana w dużej sali urządzonej w rustykalnym stylu, przy pięknie nakrytych stołach. W przeciwieństwie do Oyace nie ma tu żadnych lokalsów, bo poziom obsługi i ceny obliczone na kieszeń turystów. Mnie w ramach mojej przedpłaty przysługują dwa dania obiadowe i deser. Zamawiam dodatkowo kieliszek wina. Na pierwsze danie jem makaron z grzybami, na drugie ragout z frytkami i michą sałaty. Deser to owoce na sorbecie i bitej śmietanie. Ciekawe ile rano zapłacę za ekstrasy. Czuję, jakbym jednego dnia przeszedł przez góry z Włoch do Francji. Wczoraj włoskie otoczenie i kolacja w towarzystwie mieszkańców miasteczka. Dzisiaj francuska restauracja, francuscy, eleganccy goście przy innych stolikach, francuskojęzyczna obsługa. To właśnie urok przemieszanych wpływów w Dolinie Aosty.

Piwo z alpejskich szczytów – już widzę nieostro
Restauracja hotelowa, bufet śniadaniowy, bo przy kolacji głupio było robić zdjęcia
Mój pokoik

W moim pokoju jest czajnik i wybór herbat, więc raczę się do woli zagryzając ciasteczkami i galaretkami w cukrze. To jest ładowanie węglowodanów na jutro. Czeka mnie krótki etap – tylko podejście do schroniska Champillon, 1000 metrów do góry. Bez schodzenia to połówka etapu, który mam za sobą.

Poniedziałek, 18.07. Ollomont (1385) – Riffugio Champillon (2375), siódmy dzień trekkingu

Budzę się przed siódmą. Nie spałem najlepiej. Śniły mi się jakieś głupoty – znów zgubiłem telefon, jechałem jako pasażer Porsche 911 w strasznym stanie, itp. Na dworze temperatura 13 stopni. Śniadanie przeszło moje oczekiwania, podobnie jak wczorajsza kolacja. W restauracji obsługa już w pełnym ruchu, choć turyści przyjdą dopiero koło ósmej. W miasteczku też trwa kompletny bezruch. Tutaj życie zaczyna się koło dziewiątej, kiedy w głęboką dolinę wreszcie zagląda słońce.

Śniadanie – nakrycie i duży bufet do tego

Wybieram się bez pośpiechu. Oklejanie stóp zajmuje dużo czasu. Do oporu korzystam z pięknej łazienki. Wychodzę ostatecznie o 9.30. Muszę iść kilka minut główną drogą do wejścia na szlak. Z daleka rozpoznaję trzy znajome sylwetki. To Włoszki w komplecie. Witamy się z radością. Ruszają przede mną, ale na pierwszym rozwidleniu ścieżek próbują się pomylić. Pokazuję dobrą drogę i w ten sposób wychodzę na prowadzenie. Wkrótce wyprzedza mnie Chiara, która jest najszybsza. Czuję, że mam dobry dzień, więc staram się utrzymać szybkie tempo. Po pierwszej godzinie wysokościomierz pokazuje prawie 450 metrów przewyższenia od startu. Podejście prowadzi przez piękny las, głównie w cieniu. Wreszcie wychodzimy na wielką łąkę a raczej porośnięte trawą zbocze. Po kilkuset metrach Alta Via łączy się z szutrową drogą, potem znów ja opuszcza i biegnie stromo do góry przez las. Powyżej lasu pierwszy raz widzę robotników, którzy poprawiają ścieżkę. Za chwilę ukazuje się dom i duża obora – to Tsa di Champillon. W odróżnieniu od polskich hal tutaj na wysokich pastwiskach pasą się krowy. Wreszcie widać schronisko. Stoi dość wysoko, na niewielkim wypłaszczeniu terenu. Dojście do budynku zajmuje mi 15 minut. Mam za sobą 1050 metrów przewyższenia, które pokonałem w dwie i pół godziny.

Moje nakrycie do lunchu

Przed schroniskiem tłum turystów, to takie Morskie Oko na skalę Alta Via. Dostaję miejsce w pokoju, na razie jestem w nim sam. To dopiero pora lunchu. Zgłaszam chęć zjedzenia posiłku w bufecie. Chłopak po drugiej stronie pyta mnie, czy jestem sam – tak, czy miejsce w cieniu czy w słońcu – w cieniu, odpowiadam. W górskich schroniskach posiłek jest wydawany o jednej porze dla wszystkich chętnych, zwykle to samo danie lub zestaw dla wszystkich. Dostaję jednoosobowy stolik zrobiony ze stuletnich drzwi od obory albo wychodka. W doniczkę z kaktusikiem zatknięta jest dumnie plakietka z napisem VIP. Siedzę przed schroniskiem na wysokości Rysów, przy stoliku z drzwi od wychodka, z niewiarygodnym widokiem na góry. Przede mną eleganckie nakrycie, zza pleców dobiega muzyka Pink Floyd. Życie w najpiękniejszej formie.

Kiedy mam już przed sobą misę tagliatelle dobijają Włoszki. Wydawało mi się, że Chiara była przede mną, ale, jak się okazało, robiły przerwy i ostatecznie przyszły razem. Podczas lunchu obserwuję otoczenie i coś mi się nie zgadza. Widzę dużo ludzi zupełnie nie „górskich”. Musi być tutaj jeszcze jakieś łatwe dojście. Rzeczywiście, 300 metrów niżej widzę maleńkie samochody na parkingu i szutrową drogę, która doprowadza do schroniska.

Po 14 tej taras zaczyna pustoszeć. Goście schodzą powoli na parking. W końcówce lunchu pojawiły się Włoszki, którym prysznic i przywracanie urody zajęło prawie godzinę. Towarzyszyłem im popijając poobiednią kawę. Po piętnastej odpłynęły do swojego pokoju, a ja zostałem przed schroniskiem pisząc te słowa. Robi się coraz chłodniej.

Wieczór w schronisku Champillon

Kolacja startuje o ósmej. Obsługa wyznacza miejsca przy stołach według numerów pokoi. Akurat „czwórka” (dziewczyny) i „piątka” (ja i Sergio, który zakwaterował się w międzyczasie) siadamy przy jednym stole. Tradycyjnie na pierwsze danie pałaszujemy makaron, a na drugie danie polentę, czyli placek kukurydziany, który zalewamy kiełbaskami w sosie pomidorowym. Dostaliśmy taką misę kiełbasek, że nie jesteśmy w stanie zjeść ich nawet w piątkę. Do tego zamówiliśmy karafkę czerwonego wina, z którym musimy rozprawić się we dwóch z Sergio, ponieważ dziewczyny nie tykają alkoholu w żadnej postaci (Włoszki? Wina? Dziwne). Po kolacji jeszcze deser i czarna herbata. Wyglądam na zewnątrz – widok zmierzchu w tym otoczeniu jest kompletnie bajkowy.

Nasz stolik w schronisku Champillon, od lewej Paola, Francesca, Sergio i Chiara

Podczas kolacji Sergio opowiedział swoją historię. Jest Szwajcarem, mieszka w małej, górskiej miejscowości, kilkadziesiąt kilometrów od Genewy. Jest nauczycielem w szkole podstawowej, gdzie uczy matematyki, robotyki i jeszcze czegoś, czego nie zapamiętałem. Ma 59 lat i rok do emerytury. Kiedy zapytałem jak wysoka będzie jego emerytura, okazało się, że otrzyma 1/3 swojej obecnej pensji. Jest samotny, nie ma rodziny, więc stwierdził, że mu to wystarczy. Urodził się tam, gdzie mieszka i pracuje, ale jego rodzice byli Włochami. Nie było ich stać na ślub we Włoszech, taka wówczas panowała bieda. Wyjechali więc do Szwajcarii za pracą i tu się pobrali. W przeciwieństwie do wielu emigrantów, którzy, kiedy już stanęli na nogi to wracali do Włoch, rodzina Sergia postanowiła zostać. Miejscowa społeczność zaakceptowała pracowitych ludzi. Ojciec Sergia był murarzem, matka znalazła pracę w fabryce zegarków. Kiedy Sergio miał 6 lat rodzice zdecydowali, że będą mówić po francusku również w domu, żeby integracja synów była pełna. Nie stracili jednak kontaktu z Włochami. Podczas każdych wakacji Sergio z bratem spędzali dwa tygodnie u rodziny ojca, dwa tygodnie u rodziny matki a dwa według własnych planów.

Sergio przechodził kilkudniową trasę dookoła masywu Combin – Tour du Combin. Miło było go spotkać.

Wtorek 19.07 Riffugio Champillon (2375) – St. Rhemy (1600), ósmy dzień trekkingu

Poranek w schronisku Champillon jest bajkowy. Budynek pogrążony jest jeszcze w cieniu, ale zbocza oświetla już słońce. Chowa się jeszcze za skalnym grzebieniem po drugiej stronie doliny przykrytej poranną mgłą. Jesteśmy ponad chmurami.

Poranek w schronisku Champillon

Po wczorajszej wyżerce umawiamy się, że śniadanie to tylko zwyczaj a nie potrzeba. Tym razem dzień zaczyna się wcześniej. O siódmej meldujemy się w jadalni. Sergio wyrusza wcześnie na swoją trasę a ja kilka minut po ósmej spotykam dziewczyny gotowe do wymarszu. Nie lubię ostrego podchodzenia od samego początku, bo przez jakiś czas nie mogę złapać właściwego tempa. Po 50 minutach Chiara a potem Paola, Francesca i ja stoimy na przełęczy Champillon. Widok jest niesamowity. W dole, półtora kilometra pod nami, leży olbrzymia dolina Gran San Bernardo, którą do Aosty zjeżdżają samochody ze Szwajcarii jadąc przez przełęcz lub tunelem. Gdzieś tam jest cel dzisiejszej wędrówki – miasteczko St.Rhemy i Hotel Suisse. Naprzeciwko, zza innych gór wystaje biała czapa Mont Blanc.

Paola i Chiara na przełęczy Champillon (2709 m npm)
Ja też.

Resztki porannej mgły przewalają się przez przełęcz. Robimy dużo zdjęć i zaczynamy zejście. Tym razem jest bardzo przyjemne. Ścieżka opada długimi trawersami, żadnych skalnych stopni. Po drodze mijamy grupkę robotników, którzy będą poprawiać szlak. To coś nowego na bezludnej dotąd trasie. Na tym odcinku jest zdecydowanie więcej turystów niż w poprzednich dniach. Nie idą co prawda Alta Via, ale można tu zrobić mnóstwo krótszych lub jednodniowych wycieczek. Ścieżka wiedzie trawersem po bardzo stromym zboczu. To nie jest kompletne urwisko, ale w razie upadku obok ścieżki na pewno nie uda się zatrzymać na tej stromiźnie. Nie mam z tym problemu, to po prostu piękny odcinek. Jak zwykle obchodzimy jakąś dolinę, a obraz, który widzieliśmy z przełęczy, zamiast się przybliżać znika nam z oczu.

Zaczyna doskwierać gorąco. Po trzech godzinach schodzenia wydaje mi się, że zabudowania, które widać niżej, są na wyciągnięcie ręki. Sprawdzam przebieg trasy i okazuje się, że z obecnej wysokości 1600 metrów będę musiał  podejść na 1800, żeby ostatecznie zejść z powrotem na 1600. W upale to deprymująca konstatacja. Ale cóż robić. Ruszam po zjedzeniu połowy z połowy niedzielnej buły z szynką. Kiepsko to wchodzi na trasie. Na podejściu spotykam dziewczyny, które rozłożyły się w cieniu na odpoczynek. Dłuższy, bo widzę, że pozdejmowały buty. Ja decyduję się iść dalej, ponieważ i tak nie ucieknę przed upałem. Podejście się przedłuża, aż wreszcie wypluwa mnie na szutrową drogę. Sprawdzam wysokość – jest 1800. Uff, myślę, że to koniec. Mylę się, bo droga choć łagodnie ale cały czas się wznosi.  Po około 2 kilometrach nareszcie droga odchodzi w dół. Jestem jednak aż na 1900 metrów. Mam za sobą już 1300 metrów zejścia z przełęczy, a teraz muszę obniżyć się jeszcze 300 metrów. Szutrowa droga wydaje się nie mieć końca.

Taka droga też potrafi zmęczyć

Opada jednak i po kolejnej godzinie wychodzę na asfalt. Widzę przed sobą kilka domków dumnej miejscowości St. Rhemy de Bossons. Po chwili znajduję Hotel Suisse. Mieści się w kilkusetletnim, kamiennym domu. Pracownica prowadzi mnie do pokoju, znów dwa piętra pod górkę. Zajmuję niewielką mansardę, środek wypełnia jednoosobowe łóżko, ale za to w łazience mam wannę. To atrakcja ale i jedyne rozwiązanie, bo przy rozmiarach łazienki i skosach dachu żadna kabina prysznicowa by się nie zmieściła. Najpierw jednak wypijam dwie butelki soku przyniesione z bufetu i dojadam drugą połowę drugiej połowy bułki. Potem pławię się do oporu i padam na dwie godziny na łóżko.

Hotel Suisse – klimat!
Mój pokój
I łazienka

Wieczór zaczynam od aperitifu i spaceru z telefonem dookoła budynku. Na kolację jem zupę z przetartych warzyw, michę cukinii z marchewką, na drugie olbrzymi plaster szynki z miejscowego składu prosciuto z polentą w postaci półpłynnej, z pesto i marchewką do towarzystwa. Zamawiam dodatkową misę sałaty z pomidorami, która dopełnia posiłek. Jeszcze tylko zielona herbata, żeby się wszystko ułożyło. Siedzimy przy kolacji w czwórkę, ja i Włoszki.

Restauracja w Hotelu Suisse

Tym razem nocujemy w tym samym hotelu. Ich przejście organizowała inna agencja trekkingowa niż moje, więc noclegi nie zawsze się pokrywały. Jutro będzie nasze ostatnie wspólne wyjście. Dziewczyny będą nocować w schronisku Frassati pod przełęczą Malatra (prawie 3000 m. n.p.m.).  Ja będę miał do przejścia bardzo długi, „królewski” etap. Przekroczę przełęcz Malatra, najwyższą na trasie, i zejdę aż do schroniska Walter Bonatti na 2000 metrów, położonego nad doliną Ferret. Po drugiej stronie doliny będzie czekał masyw Mont Blanc w całej okazałości. Kolejny etap sprowadzi mnie w kilka godzin do Courmayer, gdzie u stóp najwyższej góry Alp kończy się Dolina Aosty i moja Alta Via Numero Uno.

Mont Blanc o poranku przed schroniskiem Bonatti

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *