Pierwsza część reportażu z trasy opublikowana w Tygodniu Polskim nr 31 (3314), 5-7.08.2022, na go-tl.pl 02.08.2023

Góry jak rogal?

Kilka dni temu, po podróży zagmatwanej nieco przez linie lotnicze, wróciłem z Włoch do mojej rodzinnej Łodzi. Przeszedłem Alta Via 1. Czy to jakaś ulica we Włoszech? Ja przeszedłem Piotrkowską, mógłby ktoś powiedzieć. Żeby zrozumieć, o co tu chodzi, spróbujmy sobie wyobrazić wielkie masywy górskie Alp, wygięte w kształt olbrzymiego rogala. W jego środku, w najgrubszej części, kumuluje masyw Mont Blanc. Prawe ramię rogala to Alpy Penińskie, tworzące granicę włosko-szwajcarską: Combin, Matterhorn i Monte Rosa. Wszystkie mają powyżej 4000 m n.p.m. i z wyjątkiem ostrej piramidy Matterhornu pokryte są czapami lodowców. W drugim ramieniu rogala dominuje Gran Paradiso, lodowcowa góra, wieńcząca wielki obszar chronionej przyrody Parku Narodowego, utworzonego prawie sto lat temu z terenów łowieckich króla Wiktora Emanuela III. Jeśli teraz położymy nasz rogal na talerzyku i w środku umieścimy borówkę z naszego ulubionego dżemu, to zaznaczymy w ten sposób miasto z czasów rzymskich, Aostę (Augusta Praetoria), a powierzchnia talerzyka stanie się Doliną Aosty, najmniejszym regionem administracyjnym Włoch. To bardzo ciekawe miejsce, bo mieszają się tutaj kultury włoska z francuską. Do czasu przebicia tunelu pod Mont Blanc dolina kończyła się ślepo w miasteczku Courmayeur. Można się było tutaj dostać albo od równin padańskich od południa, albo przecinając dwa ramiona rogala – przez przełęcz Wielkiego Świętego Bernarda ze Szwajcarii (teraz też działa tunel) lub przez przełęcz Małego Świętego Bernarda z Francji. Sama dolina to wielkie nagromadzenie zabytków, od rzymskich murów i bram w Aoście przez rzymskie mosty, po których można przejść i posłużą następne 2 tysiące lat, po 80 zamków i pałaców powstałych od średniowiecza do współczesności.

Jeden z zamków w Dolinie Aosty
Rzymski most w Pont St. Martin – jest ich tu więcej i wszystkie nadal pełnią swoją rolę
Takie góry otaczają Dolinę Aosty

Przekonałem już, mam nadzieję, że region jest turystycznie ciekawy. Ale który we Włoszech nie jest? W Aoście pojawia się wielu Brytyjczyków, choć raczej to tylko fascynaci gór i rowerów. Wśród Polaków ten kierunek jest zupełnie nieznany. Urlopowy wyjazd do Włoch to tylko ciepłe morze, jakiego nam brakuje, po obu stronach Półwyspu Apenińskiego, a dla ambitnych jeszcze Florencja i Rzym. A góry? Pod górkę można się zmęczyć i w Polsce.

Oj, będzie pod górkę

Co ja tu robię?

Z jakiegoś powodu postanowiłem się jednak zmęczyć w Alpach. Jako kilkunastolatek pochłaniałem dziesiątkami książki o podróżach, odkryciach, zmaganiach ludzi z naturą. Wydawało je wówczas znakomite wydawnictwo Iskry w serii Naokoło Świata. Bardzo szybko góry pochłonęły moją uwagę, bo w przeciwieństwie do żeglowania dookoła świata i zdobywania biegunów, w górach mogłem się znaleźć. Wystarczyły dobre buty, trochę pieniędzy i bilet do Zakopanego. Długo nie udało mi się zobaczyć gór wyższych niż skąd inąd piękne Tatry. Warto tu wspomnieć, że kto zna tylko polskie Tatry, zna jedynie ich jedną piątą. Pozostałe cztery piąte są na terenie Słowacji i warto tam zaglądać. Ale wróćmy do Aosty. Najpierw odkryłem ją na mapach. Potem pojechaliśmy z żoną samochodem. Widok tych pięknych gór, ich rozmiary, głębokie i długie doliny, nieskończone możliwości odkrywania szlaków, prawie zupełny brak ludzi, to wszystko sprawiło, że zakochałem się w tym miejscu i postanowiłem wrócić. Tym razem bez samochodu, ale za to na Alta Via. Pora wyjaśnić zatem co to za „ulica”. W połowie wysokości naszego rogala, po obu ramionach, czyli zboczach doliny, biegną dwa długodystansowe wysokogórskie szlaki turystyczne – Alta Via 1 po prawym ramieniu i Alta Via 2 po lewym. Alta Via 1 nazywana jest też Giant’s Trek. „Jedynka” to siedemnaście dni marszu, „dwójka” czternaście. Wybrałem „jedynkę” skróconą do dwunastu etapów, które można przejść w dziesięć dni, żeby zakończyć w Courmayeur u stóp Mont Blanc.

Czterotysięczne olbrzymy opadają w doliny skalnymi grzbietami, które Alta Via przekracza przez przełęcze na wysokości 2500 do 3000 m n.p.m. Wystarczająca liczba schronisk pozwala znaleźć nocleg po każdym etapie, choć niektórzy niosą namiot i biwakują „na dziko”, czego nikt nie zabrania.

Powstrzymam się tu od wspomnień w stylu „pot, krew i łzy”. Z wyjątkiem łez było wszystko. Wiele razy powtarzałem sobie „chcę na plażę”. Ale ten rodzaj wspomnień szybko znika. Już nie pamiętam, gdzie obtarłem piętę czy bolały mnie ramiona od plecaka. Za to kiedy tylko zamknę oczy, widzę góry, ścieżki, schroniska, wieczory i poranki, ludzi. Było wspaniale. Pierwsza część trasy była kompletnie pusta. Na niektórych odcinkach zdarzali się turyści, ale tylko, kiedy trasa Alta Via pokrywała się z innymi szlakami, do których był łatwy dostęp z dolin. Im bliżej końca, tym więcej pojawiało się ludzi. Kulminacja wystąpiła na ostatnim etapie, gdzie moja Alta Via biegła po tym samym szlaku, co Tour du Mont Blanc. To popularny szlak długodystansowy, po którym tabuny ludzi obiegają wspaniały masyw najwyższej góry w Europie. Szlak prowadzi przez Włochy, Szwajcarię i Francję. Jest mniej wymagający od mojego, trwa chyba tydzień. W schronisku, w którym się skrzyżowaliśmy, tylko ja szedłem Alta Via zaś 40 osób okrążało Mont Blanc w lewo a drugie 40 w prawo.

Mont Blanc o poranku sprzed schroniska Walter Bonatti, w dole dolina Ferret

Druga część opublikowanego reportażu wkrótce. Poniżej dziennik z trekkingu. Opisałem tylko niektóre dni.

Niepublikowany dziennik z pierwszego dnia trekkingu

13.07.2022 pierwszy dzień trekkingu

Pobudka przed szóstą. Jestem w hotelu Crabun w Pont St. Martin, małym miasteczku położonym u wylotu wielkiej Doliny Aosty. Tutaj zaczynają się góry. Wczoraj dotarłem tu z Polski dosłownie wlokąc za sobą wielką walizę lotniczą na kółkach. W walizie mam wszystkie rzeczy górskie i cywilne oraz plecak, który będę niósł przez 10 dni. Dzisiaj, podczas pakowania plecaka odrzucam jeszcze kolejne sztuki zapasowej odzieży i gadżety, które uznałem za zbędne. Mój 40-litrowy plecak ledwo się dopina. Z wodą ładunek na grzbiet będzie ważył 11 kilogramów. Hotel nie pierwszy raz gości wychodzących w góry, więc do włoskiego śniadania dostaję dodatkowo szynkę i sery. Dwa grube płaty zabieram ze sobą. Przed dziewiątą zostawiam w recepcji podpisaną walizę z resztą rzeczy. Podczas mojego marszu waliza przejedzie do hoteliku w Aoście, gdzie dotrę po zakończeniu trekkingu.

Właściwy marsz zacznę w miejscowości Gressoney St. Jean. Muszę dostać się tam autobusem z przystanku na centralnym placyku miasteczka. Mam pół godziny do odjazdu autobusu. Pogoda jest dziwna. Właściwie nie jest bardzo gorąco, ale wilgotność powoduje, że jestem mokry po 300 metrach, które dzieliły mnie od przystanku. Co będzie dalej? Dalej jest tylko gorzej. Autobus musi przejechać 30 kilometrów wznosząc się na tym dystansie o 1000 metrów w pionie. Przez godzinę gotuję się razem z innymi pasażerami, choć klimatyzacja działa. Dziewczyna obok mnie wachluje się cały czas dużą kartką papieru. Po drugiej stronie przejścia siedzi kilku lokalnych nastolatków, na których temperatura nie robi wrażenia. Przyglądam się jadącym próbując odgadnąć, kto ewentualnie tak, jak ja wybiera się na Alta Via. Poza jednym, wyekwipowanym facetem koło pięćdziesiątki nie ma nikogo. Gość nie wyraża zainteresowania nawiązaniem kontaktu. Trudno.

Przy tym drogowskazie wchodzę na Alta Via. Oznaczenie to 1 w trójkącie

Autobus wspina się przez kolejne miejscowości w głąb doliny Gressoney. Droga prowadzi jak pozwala natura, meandrując w zgodzie z biegiem potoku Lys, który wypływa w górze doliny z lodowca pod szczytem Lyskamm w masywie Monte Rosa (4634), największym masywie górskim w Alpach. W kolejnych miasteczkach droga staje się coraz węższa. Nie wiem, jakim cudem nasz autobus mija się z ciężarówką.

Wreszcie Gressoney St. Jean i wysiadka. Turysta też opuszcza autobus. Miniemy się za chwilę w miasteczku. Jest tutaj maleńkie centrum i same sklepy z pamiątkami. Ani jednego sklepu spożywczego. Nie mam wody, ale nie ma skąd wziąć. Nie ma nawet ulicznego zdroju, tak popularnego we Włoszech.

Most nad potokiem Lys. W oddali Monte Rosa

Zaczynam marsz w kierunku Chamonal w głąb doliny. Zgodnie z przewodnikiem droga to szutrówka biegnąca wzdłuż potoku po przeciwnej stronie niż asfalt. Wzdłuż drogi towarzyszy mi wysokie ogrodzenie, za którym znajduje się pole golfowe. Dziwnie wygląda w górach, bo zamiast rozległej łąki jest wąski jęzor wypielęgnowanej trawy na zboczu opadającym ku potokowi. Po pół godzinie osiągam Chamonal. To zaledwie parę domów, ale na szczęście jest bar, w którym mogę napełnić bukłak i bidon. Masa plecaka wzrosła o 2 kilogramy, z nieba leje się żar, bo blisko południa, a początek drogi wyprowadza na leśne zbocze z niekończącymi się stromymi stopniami i zakosami. Po godzinie wychodzę z lasu. Przede mną osada kilku niezamieszkanych domów i bufet Alpenzu Grande. Krzyżuje się tu kilka szlaków. Robię krótką przerwę obserwując jak opodal grupa młodzieży bierze udział w nabożeństwie odprawianym przez dwóch księży. Chłopcy i dziewczęta śpiewają i klaszczą, co bardzo przypomina Polskę lat 80-tych.

Bufet w Alpenzu

Z Alpenzu mam przed sobą nieustające podejście 1000 metrów do góry na przełęcz Pinter. Idzie mi to mozolnie, ale wreszcie melduję się na przełęczy (2777 m n.p.m.). Jest już późne popołudnie. Na szlaku powyżej Alpenzu nie spotkałem żywej duszy. Teraz czeka mnie 800 metrów męczącego zejścia. Pierwsze kroki za przełęczą asekurują dwa odcinki liny poręczowej, których używa się tutaj zamiast naszych łańcuchów. Mijam kilka zwierząt podobnych do tatrzańskich kozic, ale widok rogatego samca na zboczu powyżej rozwiewa wątpliwości. To koziorożec alpejski. Widoki są bardzo rozległe i wydaje mi się, że dostrzegam swój punkt docelowy. Po drodze kilkakrotnie przysiadam na kamieniach, żeby odciążyć nogi i ramiona. Nie chcąc siadać na telefonie, wyjmuję go wtedy z tylnej kieszeni spodni. Na połogim odcinku szlaku, po zejściu z kilku skalnych żeber, zatrzymuję się, żeby nabrać wody do kubka. Zauważam, że nie mam telefonu. Mam atak paniki. Wiadomo, w telefonie jest wszystko. Rzucam plecak obok ścieżki i z samą torebką z dokumentami biegnę pod górę. Po pół godzinie dostrzegam telefon leżący spokojnie na kamieniu. Co za ulga.

Odpoczynek, widoki nie do znudzenia
Jeszcze 300 metrów w pionie na Col Pinter. Jestem prawie na Rysach
Nie sprawdziłem, że przy selfie można wyłączyć lustrzane odbicie
Wyjątkowo czytelne oznakowanie na przełęczy

Oczywiście dalej ani żywego ducha. Zarzucam plecak i wreszcie około 19-tej dochodzę do schroniska Vieux Crest. Przed obiadem zamawiam piwo, a po obiedzie, przecież to Włochy, kawę i wychodzę pogadać z Basią z tarasu, z którego mam widok na miasteczko Champoluc kilkaset metrów niżej. Pomału zapada zmrok i w dolinie pode mną zapalają się światła.

W schronisku czekała na mnie przyjemna niespodzianka w postaci pokoju z łazienką na wyłączność. Wysokość 2000 metrów, piwo, kawa oraz wysiłek zrobiły swoje i długo nie mogłem zasnąć. Walczyłem ze skurczami mięśni, nie miałem sposobu na wysokie tętno. W końcu jednak zmęczenie wzięło górę i udało mi się zasnąć.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *