Wyróżniony

Kraków inaczej część I

Pierwsza część reportażu opublikowana w Tygodniu Polskim nr 36 (3319) z dnia 9 – 11 września 2022

Kraków inaczej cz. 1

Tym razem trasa dwudniowej wycieczki zaprowadziła nas do Krakowa, a właściwie do sąsiadującej z grodem Kraka Wieliczki. Nie mieliśmy też w planie zwiedzania kopalni soli. Zapowiadała się turystyczna herezja. Być w Krakowie i nie zajrzeć na Rynek czy Wawel? Być w Wieliczce i nie zanurzyć się w chłodne, podziemne korytarze kopalni wpisanej jako jeden z siedemnastu obiektów w Polsce na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO? Jak się okazało, czekało nas więcej wrażeń wymykających się schematycznemu zwiedzaniu Krakowa.

Ale zacznijmy od początku. Głównym powodem naszego z żoną wyjazdu była czasowa wystawa obrazów znanego śląskiego malarza-prymitywisty Teofila Ociepki, mająca miejsce w Zamku Żupnym, czyli Muzeum Żup Krakowskich w Wieliczce. Takie wydarzenia inspirują nas do wyjazdów w różne miejsca. Są ulotne, niepowtarzalne, trwają krótko a do zabytków można zawsze wrócić. Tak było z wystawą nowych plakatów Andrzeja Pągowskiego do wszystkich filmów Andrzeja Wajdy w ramach festiwalu filmowego „Wajda na Nowo” w Suwałkach, mieście rodzinnym reżysera. Podobny cel przyświecał wyjazdowi weekendowemu do Lublina na wystawę prac Tamary Łempickiej, a teraz Teofil Ociepka ze swoim fantastycznym światem dziwnych stworów zajął najwyższe piętro Zamku Żupnego w Wieliczce i należało to zobaczyć.

Wieliczka śpiąca i przebudzona.

Wieczorny spacer po miasteczku utwierdził mnie w przekonaniu, że tylko śródmieścia dużych miast tętnią życiem do późnej nocy. W małych miasteczkach o dziewiątej wieczorem jest już kompletnie pusto, idą spać przewodnicy wycieczek i turyści zmęczeni zwiedzaniem lub zbierający siły na kolejny dzień. Stare centrum Wieliczki ma ładny rynek, wyrysowany na kwadracie, i układ prostopadłych uliczek, które dalej od centrum przechodzą w nieco chaotyczną zabudowę. Jednak po zmroku nie dostrzegam niczego, co dałoby się porównać z małymi miasteczkami włoskimi, które mam świeżo w pamięci.

W przedpołudniowym słońcu centrum Wieliczki odzyskuje blask. Otwarte są sklepy i kawiarnie, a pomiedzy Szybem Św. Kingi i Szybem Daniłowicza przetacza się tłum turystów prowadzony przez panie przewodniczki w czarnych, górniczych strojach. Jak one znoszą te ubrania w upale? Podziwiam. To, co wieczorem przypominało czarne otchłanie, w dzień okazało się zadbanymi parkami i skwerami. Otworzyły się wszechobecne stragany z pamiątkami, które właściwie wszędzie są podobne. Można kupić dzidę, ciupagę, lokalnie tutaj plastikowy kilof, ale też bohatera Psiego Patrolu dla najmłodszych.

Zamek czyli Dyrekcja

Kierujemy się do Zamku, którego początki sięgają XIII wieku. Kopalnie soli w Wieliczce i Bochni, zwane Żupami, były zarządzane przez królewskiego urzędnika – Żupnika. Trzeba mu było wybudować dyrekcję przedsiębiorstwa i chroniony skład drogocennego towaru. Tak powstał zamek. Przez stulecia był wielokrotnie rozbudowywany, powstawały kolejne budynki, które łączono przejściami i galeriami. Pięknie pokazuje to multimedialna prezentacja, którą można obejrzeć przy okazji zwiedzania. Trudniej obejrzeć to w naturze, bo na dziedzińcu trwają prace remontowe i obchodzimy głębokie wykopy. Cały czas jednak coś się w ziemi znajduje, bo obserwujemy dwie młode dziewczyny, pewnie studentki, które robią dokumentację fotograficzną jakiegoś artefaktu.

Zwiedzanie zamku zaczynamy od najwyższej kondygnacji, gdzie umieszczono wystawę obrazów Teofila Ociepki.

To prymitywista czyli elegancko mówiąc malarz nieprofesjonalny. W przeciwieństwie do Nikifora malował nierealny świat swojej wyobraźni, tropikalne czy prehistoryczne lasy zaludnione przedziwnymi stworzeniami łączącymi cechy latających gadów, drapieżnych ssaków, smoków, koni z łabędzimi szyjami. Wrażenie robi autoportret na którym stwory unoszą się nad głową artysty i wygladają, jakby chciały ją otworzyć, a może właśnie się z niej wydobyły? Odnaleźliśmy też „nasz” obraz – dwa siwe lewki o ciałach ludzkich, pokrytych sierścią, a może bardziej małpich, przytulone do siebie w środku bajkowego lasu.

W wystawowej sali zgromadzono 50 prac, w tym kilka realistycznych rysunków wcale nie wyglądających na dzieło prymitywisty. Lubimy i cenimy takie wystawy, bo w jednym miejscu gromadzone są prace z różnych zbiorów i prywatnych kolekcji, co potem jest bardzo trudne albo wręcz niemożliwe do powtórzenia. W tradycyjnym muzeum zwykle można obejrzeć zaledwie parę obrazów.

Solić, ale jak?

Kolejna kondygnacja zamku to wystawa solniczek. W zbiorach zamku jest ich ponad 1000, eksponuje się zaledwie ułamek tej liczby, choć i tak wrażenie jest ogromne. Swoje istnienie zbiór zawdzięcza niezwykłemu człowiekowi, Alfonsowi Długoszowi, który w pierwszych latach powojennych rozpoczął akcję ratowania historycznych podziemi i doprowadził do powstania Muzeum Żup Krakowskich. Był długoletnim kustoszem, dyrektorem, jednocześnie pasjonatem, który do zbiorów Zamku nie tylko znajdował eksponaty, ale kupował je za własne pieniądze. Dało się zauważyć, że do solniczek, trochę prawem kaduka, dołączyły pieprzniczki i pojemniki do innych przypraw, ponieważ możni tego świata bardzo dawno przestali się ograniczać tylko do soli. Małe naczynia umieszczono w gablotach, w których światło słonecznego dnia miesza się ze sztucznym oświetleniem podkreślając zdobienia i kształty wykonane ze srebra, porcelany, szkła, również złota, lub z połaczenia tych materiałów. Najcennejsza i najstarsza solniczka to gotycki kielich wykonany z agatu. Kompozycje pojemników do przypraw tworzą serwisy przyprawowe będące jednocześnie ozdobą stołu. Niezwykle cenne są secesyjne solniczki wykonane w firmie Tiffany. Patrząc na zbiór można sobie wyobrazić, jaką wagę przywiązywano kiedyś do celebrowania posiłków i ich oprawy, choć było to udziałem wąskiej grupy najzamożniejszych obywateli.

Reprezentacyjna Sala Gotycka zmusza do zastanowienia nad wyobraźnią i precyzją dawnych budowniczych. Patrzę na żebrowe sklepienie komór o różnej wielkości, których wszystkie żebra zbiegają się w jednym, centralnym filarze i mam przed oczami krzywo oprawione drzwi w naszym hotelowym pokoju, gdzie mimo zamkniecia w szparę nad nimi można włożyć palec. Cóż, to budownictwo nie przetrwa kilkuset lat, a porządne wykonanie swojej pracy chyba zrobiło się niemodne.

Zanim opuścimy zamek, oglądamy jeszcze makietę Wieliczki i to, co znajdziemy w każdym muzeum historycznym: szkielet przodka, gliniane naczynia, brązowe ozdoby i narzędzia, wszystko odnalezione na terenie dzisiejszego miasteczka. Jednak po wystawie Ociepki i ekspozycji solniczek te eksponaty nie budzą już naszych emocji.

Wyjeżdżając z Wieliczki nie przypuszczamy, że czeka nas dalszy ciąg niekonwencjonalnego zwiedzania Krakowa.

Wyróżniony

Alta Via 1 część II

Druga część reportażu opublikowana w Tygodniu Polskim nr 32 (3315) z dnia 12 – 14 sierpnia 2022

Tam, gdzie VIP jada na drzwiach od obory

Teraz kilka migawek. Najpierw miejsca. Schronisko Champillon, gdzie będę nocował. Tego dnia przechodzę krótki etap regeneracyjny i dochodzę na miejsce w porze lunchu. Jest tu dużo ludzi, bo można w godzinę dostać się z parkingu położonego kilkaset metrów niżej (w pionie, bo odległość do przejścia to kilka kilometrów). Zgłaszam do obsługi chęć zjedzenia lunchu. Czy jestem sam? Tak. Czy miejsce w słońcu czy w cieniu? W cieniu. Nakryjemy Panu tu, przy ścianie schroniska. Wychodzę i widzę eleganckie nakrycie dla jednej osoby, w doniczkę z kaktusem wbita tabliczka „VIP”, a wszystko razem na kawałku stuletnich drzwi od wychodka albo obory przymocowanych swoimi zawiasami do kamiennej ściany. Co za niezwykły urok tego miejsca. Jem na drzwiach od obory i kontempluję wspaniały widok na góry. Życie w najpiękniejszej formie!

Moje nakrycie VIP w schronisku Champillon
Bonusowy widok do lunchu

Albo inne miejsce. Maleńkie schronisko wysoko w pustych i skalistych górach. Mój najwyższy nocleg, 2650 m n.p.m. Kamienny pawilonik stojący obok opuszczonej pustelni. Schronisko i kaplica Cuney. Kaplicę postawiono tu w roku 1656, w miejscu, gdzie bije cudowne źródło odwiedzane od stuleci przez pielgrzymów. Potem dobudowano kamienną oborę ostatecznie przekształconą w schronisko. Tu nie krzyżują się żadne szlaki. Jestem ja, szóstka Amerykanów, dwie Włoszki i para Francuzów w średnim wieku, jak się okazuje ultramaratończyków. Czyli razem 11 osób. Kolację serwują Włoch około czterdziestki mówiący głównie po francusku i stara, ubrana na czarno kobieta, która ugotowała pyszności, które jemy. Jutro do śniadania poda nam kawę z mlekiem pierwszy raz w dużych „bulionówkach” bez uszu. Jest cudownie, śpię na zbiorowej sali z dwiema Włoszkami, od tego miejsca zaczynamy się przyjaźnić, bo idziemy już kilka dni po tej samej trasie. Wieczory i poranki w takich miejscach są nie do opisania.

Schronisko i pustelnia Cuney (2665 m npm), najwyższy nocleg
Poranek przed schroniskiem Cuney

Na odludnym szlaku zawsze spotkasz ciekawych ludzi, kiedy mijasz setki na wydeptanej ścieżce, nie spotykasz nikogo.

Z Włoszkami, których ostatecznie było trzy, bo trzecia dołączy za dwa dni, będę szedł aż do przedostatniego etapu, który one będą kończyć wcześniej, w innym schronisku niż ja. Wspólna droga nie oznacza marszu gęsiego, czy ramię w ramię. Każdy ma swoje tempo, czasem spotykamy i mijamy się na trasie. Za to wieczorami siadamy razem przy kolacji i rozmawiamy. O nas, o życiu, o wrażeniach, o tym co robimy, czy robiliśmy. Schronisko serwuje kolację o ustalonej godzinie dla wszystkich. Włoszki pochodzą z Bolonii. Najlepiej rozmawia mi się z Chiarą, która mieszka od jakiegoś czasu w Honolulu (!) i pracuje na tamtejszym uniwersytecie jako Assistant Professor. Paola mieszka w Bolonii i pracuje w korporacji, Federica jest biologiem i przewodnikiem górskim w Apeninach. W pierwszej części trasy towarzyszy mi para w średnim wieku, których początkowo wziąłem za Niemców. Przy drugiej wspólnej kolacji okazuje się, że to Szwajcarzy. Kolejny etap kończymy w wysoko położonym schronisku Grand Tournallin. Na tarasie przed schroniskiem Matias i Beatrice rozpakowują instrumenty, które, jak się okazuje, noszą w plecakach. Matias ma malutki saksofonik a Beatrice rodzaj rogu. Powoli zapada zmrok. Thomas, jesteś z Polski, to zagramy ci polkę. Słucham utworu zadedykowanego dla mnie z czystej sympatii i gardło mam ściśnięte. Absolutna magia. Grają dobry kwadrans. Dla siebie, dla gór, dla przyjemności. Godzinę później, w resztkach światła udaje mi się sfilmować stadko koziorożców, które buszują na górce nad schroniskiem. Ich sylwetki z zakrzywionymi rogami odcinają się na tle jasnego jeszcze nieba. Włosi wdają się w dyskusje o zwierzętach. Ostatecznie ustalają, że to stambecchi.

Para Szwajcarów zagra mi polkę przy schronisku Gran Tournalin (2550 m npm)

Od pierwszego noclegu obserwuję grupę Anglików. To dwie pary z dwiema nastoletnimi dziewczynkami. Przy trzecim schronisku zaczynamy ze sobą rozmawiać, potem autentycznie się zaprzyjaźniamy. Okazuje się, że to Amerykanie z Kalifornii. Jedna para jeździ po całym świecie, bo mężczyzna jest dużego formatu doradcą biznesowym od akwizycji i restrukturyzacji firm a poza tym byłym wyczynowym kajakarzem górskim i menedżerem reprezentacji USA w kajakarstwie. Druga para od ponad roku mieszka w Lizbonie. Poznali się dzięki dziewczynkom, które zaprzyjaźniły się na nartach. Dopóki nie zeszli z trasy, bo kończyli kilka etapów wcześniej, z nimi spędzałem najwięcej czasu. Oprócz nich poznałem jeszcze Włocha Evelino idącego z namiotem, podobnie Niemca Daniela i młodego Leonardo, pracownika supermarketu w Bolonii, który zwiedzał dolinę Aosty na rowerze i robił kilkudniowe wypady w góry.

Wiele innych obrazów zostanie w pamięci. Wypada wspomnieć o Białorusince z Brześcia stanowiącej jednoosobową recepcję i obsługę cudownego hoteliku w starym centrum Aosty, czy o uroczej psicy rasy Alaskan Malamut, maskotce drugiego hotelu, do którego się przeniosłem po ukończeniu trasy.

Co dalej? Może trzeba schować te wspomnienia do eleganckiej szuflady w starym kredensie z ciemnego drewna, jakich wiele zdobi włoskie hoteliki, i otworzyć kolejną, która dzisiaj jest jeszcze pusta?

Trzy dni z dziennika Alta Via 1, niepublikowane

Niedziela 17.07  Close (Oyace – Hotelik La Tour) – Ollomont (1385), szósty dzień trekkingu

Dzisiaj przechodzę z wielkiej doliny Valpelline do doliny Ollomont. Ten etap zaczyna się i kończy w niewielkich hotelikach w dolinach, co po schroniskach daje trochę komfortu, lepszy wypoczynek, możliwość przeprania rzeczy. Nocowałem w miejscowości Oyace, w hotelu o nazwie La Tour (nomen-omen). To kompleksowy biznes rodzinny w skali obliczonej na 20 domów dookoła i pojedynczych turystów. Budynek mieścił hotel, restaurację, bar, pizzerię i sklep spożywczy na piętrze. Byłem jedynym gościem w hotelu. Przed 19-tą czekał już na mnie pięknie nakryty stolik w zewnętrznym ogródku. Obserwowałem jak w sobotni wieczór schodzą się na kolację mieszkańcy tej maleńkiej osady. Poza mną żadnych obcych, tylko gwar włoskich pogaduszek, coraz głośniejszy w miarę podawanych piw i karafek z winem, ale przyjemny dla ucha. Elegancja nakrycia i pięknie podane, powiedziałbym wyrafinowane potrawy na tym turystycznym pustkowiu były zaskakujące. Zauważyłem już, że gospodarze schronisk i hoteli, w których miałem zarezerwowane i opłacone z góry noclegi i posiłki, byli bardzo zadowoleni, kiedy uzupełniałem kolację o dodatkowo płatny kieliszek wina, Aperol Spritz czy kawę. Tak zrobiłem i tym razem, co wytworzyło tak miłą atmosferę, że dzisiaj rano sam wybierałem w sklepiku na piętrze szynkę i sery do mojego śniadania i sandwicha na drogę.  

Obiadokolacja w La Tour, pierwsze danie
Drugie danie
Deser – prawda, że pięknie?

Gościnny hotelik La Tour pożegnałem około 9 rano. Szlak od razu wprowadził mnie na zalesione zbocze. Co pewien czas odsłaniał się widok w dół, na miasteczko, za każdym razem mniejsze. Około 11-tej las ustąpił miejsca stromej hali. Osiągnąłem już wysokość prawie 2000 metrów, więc uznałem, że czas na małą przerwę i batonik. Hala przeszła w pastwisko. Zauważyłem drogowskaz opisujący krzyżujące się szlaki, ale nie było na nim mojej „jedynki”. Patrząc na okoliczne zbocza wydawało mi się, że widzę ścieżkę na przełęcz, od której dzieliło mnie jeszcze 400 metrów podejścia. Zdecydowałem więc obejść dołem stado krów i pójść tą ścieżką. Po 15 minutach marszu droga przestała mi się podobać. Ścieżka zaczęła zanikać na zboczu, które nie było może przepaściste, ale bardzo strome. Jedyna słuszna decyzja w takiej sytuacji, to zawrócić i cofnąć się do ostatniego miejsca, które było na pewno Alta Via. Tym razem musiałem przebić się pomiędzy krowami, które upodobały sobie strumyk, jako miejsce wydalania. Trzeba było pobrodzić w gnojówkowym błotku. Przy okazji przypomniało mi się ostrzeżenie, żeby nabierając wodę do bidonu z napotkanego strumyka upewnić się, że powyżej nie ma żadnego pastwiska.

Odnajduję właściwą drogę, oznakowaną jak należy. Prowadzi znacznie powyżej mojej poprzedniej próby. Dopiero z pewnej odległości widać jaką plątaninę ścieżek wydeptały krowy. Wznoszę się otwartym terenem, ponownie po bardzo stromym, ale teraz też przepaścistym zboczu. Tam, gdzie w wyobraźni widziałem już przełęcz, okazało się być tylko skalne żebro. Obejściu żeberka towarzyszył wspaniały widok na dolinę. Przełęcz jest naprzeciwko mnie, ale sporo wyżej. Ścieżka prowadzi po zboczach dookoła wciętej w masyw dolinki, czego przedtem w ogóle nie było widać. Jak zawsze ostatnie 200 metrów (w pionie) podejścia dłuży się niemiłosiernie. Wreszcie końcowe zakosy wyprowadzają mnie na przełęcz. To Col de Breuson (Brison) (2492 m n.p.m.). Na własny użytek nazwałem ją Col de Bryzol. Jak zawsze na przełęczy jest kamienna piramidka. Nie zgadza mi się tylko wysokość, bo mój wysokościomierz pokazuje sporo powyżej 2500, co zgadza się z itinererem.

Rozkładam piknik pod dużym kamieniem, który daje cień dla plecaka. Sandwich, który kupiłem na drogę w La Tour okazuje się wielką białą bułą, solidnie obłożoną szynką i grubym plastrem sera. Niestety, ten rodzaj pieczywa trudno jeść mając kompletnie wyschnięte usta. Z pomocą wody pochłaniam bułę, robię zdjęcia i panoramki. Wreszcie, po pół godzinie zwijam majdan i zaczynam schodzić. Z przełęczy widzę zarówno Mont Blanc, jak i dno doliny ponad kilometr niżej. Wydaje się być pod stopami, ale będę schodził prawie 4 godziny. Pierwsze założenie, to uciec ze słońca do lasu. Początek zejścia to bardzo strome zakosy i stopnie. Po godzinie i obniżeniu się o 500 metrów wchodzę na nieco łagodniejszy odcinek. Droga znów prowadzi zboczem, ale cały czas się obniża. Mija półtorej godziny od rozpoczęcia zejścia, gdy zbliżam się do hali, na której stoi obora i dom mieszkalny. Potrzebuję wody. Kiedy odwracam się za siebie, widzę na ścieżce osobę, która do mnie macha. To Włoszka Chiara a z nią druga turystka, Francesca, która dołączyła dzisiaj. Paola, towarzyszka Chiary, postanowiła przejechać autobusem pomiędzy dolinami, ponieważ noc spędziły znacznie niżej niż ja i musiały podejść długi odcinek drogą do początku dzisiejszego etapu. Idziemy po tej samej trasie. Jest nas tak mało na szlaku, że szybko zawieramy znajomości i się zaprzyjaźniamy.

Poidło ze źródlaną wodą ratuje życie w upale

Ratujemy się wodą napełniającą poidła, po czym każdy w swoim tempie rusza w dół. Po drodze mijam krowy, przekraczam elektryczne pastuchy. Zejście trwa bez końca. Z hali do doliny trzeba się obniżyć o 650 metrów, a to oznacza dla mnie półtorej godziny. Wreszcie docieram do cywilizacji pomiędzy miejscowościami Ollomont i Rey. Kilometr szosą do grupy domków i jestem u celu. Kolejny mały hotelik. Rytuał jak poprzednio – kąpiel, pranie, regeneracja.

W należącej do hotelu restauracji w sąsiednim budynku zaczynam od piwa z alpejskich szczytów, żeby dotrwać do kolacji oraz uzupełnić płyny i kalorie. Kolacja jest podawana w dużej sali urządzonej w rustykalnym stylu, przy pięknie nakrytych stołach. W przeciwieństwie do Oyace nie ma tu żadnych lokalsów, bo poziom obsługi i ceny obliczone na kieszeń turystów. Mnie w ramach mojej przedpłaty przysługują dwa dania obiadowe i deser. Zamawiam dodatkowo kieliszek wina. Na pierwsze danie jem makaron z grzybami, na drugie ragout z frytkami i michą sałaty. Deser to owoce na sorbecie i bitej śmietanie. Ciekawe ile rano zapłacę za ekstrasy. Czuję, jakbym jednego dnia przeszedł przez góry z Włoch do Francji. Wczoraj włoskie otoczenie i kolacja w towarzystwie mieszkańców miasteczka. Dzisiaj francuska restauracja, francuscy, eleganccy goście przy innych stolikach, francuskojęzyczna obsługa. To właśnie urok przemieszanych wpływów w Dolinie Aosty.

Piwo z alpejskich szczytów – już widzę nieostro
Restauracja hotelowa, bufet śniadaniowy, bo przy kolacji głupio było robić zdjęcia
Mój pokoik

W moim pokoju jest czajnik i wybór herbat, więc raczę się do woli zagryzając ciasteczkami i galaretkami w cukrze. To jest ładowanie węglowodanów na jutro. Czeka mnie krótki etap – tylko podejście do schroniska Champillon, 1000 metrów do góry. Bez schodzenia to połówka etapu, który mam za sobą.

Poniedziałek, 18.07. Ollomont (1385) – Riffugio Champillon (2375), siódmy dzień trekkingu

Budzę się przed siódmą. Nie spałem najlepiej. Śniły mi się jakieś głupoty – znów zgubiłem telefon, jechałem jako pasażer Porsche 911 w strasznym stanie, itp. Na dworze temperatura 13 stopni. Śniadanie przeszło moje oczekiwania, podobnie jak wczorajsza kolacja. W restauracji obsługa już w pełnym ruchu, choć turyści przyjdą dopiero koło ósmej. W miasteczku też trwa kompletny bezruch. Tutaj życie zaczyna się koło dziewiątej, kiedy w głęboką dolinę wreszcie zagląda słońce.

Śniadanie – nakrycie i duży bufet do tego

Wybieram się bez pośpiechu. Oklejanie stóp zajmuje dużo czasu. Do oporu korzystam z pięknej łazienki. Wychodzę ostatecznie o 9.30. Muszę iść kilka minut główną drogą do wejścia na szlak. Z daleka rozpoznaję trzy znajome sylwetki. To Włoszki w komplecie. Witamy się z radością. Ruszają przede mną, ale na pierwszym rozwidleniu ścieżek próbują się pomylić. Pokazuję dobrą drogę i w ten sposób wychodzę na prowadzenie. Wkrótce wyprzedza mnie Chiara, która jest najszybsza. Czuję, że mam dobry dzień, więc staram się utrzymać szybkie tempo. Po pierwszej godzinie wysokościomierz pokazuje prawie 450 metrów przewyższenia od startu. Podejście prowadzi przez piękny las, głównie w cieniu. Wreszcie wychodzimy na wielką łąkę a raczej porośnięte trawą zbocze. Po kilkuset metrach Alta Via łączy się z szutrową drogą, potem znów ja opuszcza i biegnie stromo do góry przez las. Powyżej lasu pierwszy raz widzę robotników, którzy poprawiają ścieżkę. Za chwilę ukazuje się dom i duża obora – to Tsa di Champillon. W odróżnieniu od polskich hal tutaj na wysokich pastwiskach pasą się krowy. Wreszcie widać schronisko. Stoi dość wysoko, na niewielkim wypłaszczeniu terenu. Dojście do budynku zajmuje mi 15 minut. Mam za sobą 1050 metrów przewyższenia, które pokonałem w dwie i pół godziny.

Moje nakrycie do lunchu

Przed schroniskiem tłum turystów, to takie Morskie Oko na skalę Alta Via. Dostaję miejsce w pokoju, na razie jestem w nim sam. To dopiero pora lunchu. Zgłaszam chęć zjedzenia posiłku w bufecie. Chłopak po drugiej stronie pyta mnie, czy jestem sam – tak, czy miejsce w cieniu czy w słońcu – w cieniu, odpowiadam. W górskich schroniskach posiłek jest wydawany o jednej porze dla wszystkich chętnych, zwykle to samo danie lub zestaw dla wszystkich. Dostaję jednoosobowy stolik zrobiony ze stuletnich drzwi od obory albo wychodka. W doniczkę z kaktusikiem zatknięta jest dumnie plakietka z napisem VIP. Siedzę przed schroniskiem na wysokości Rysów, przy stoliku z drzwi od wychodka, z niewiarygodnym widokiem na góry. Przede mną eleganckie nakrycie, zza pleców dobiega muzyka Pink Floyd. Życie w najpiękniejszej formie.

Kiedy mam już przed sobą misę tagliatelle dobijają Włoszki. Wydawało mi się, że Chiara była przede mną, ale, jak się okazało, robiły przerwy i ostatecznie przyszły razem. Podczas lunchu obserwuję otoczenie i coś mi się nie zgadza. Widzę dużo ludzi zupełnie nie „górskich”. Musi być tutaj jeszcze jakieś łatwe dojście. Rzeczywiście, 300 metrów niżej widzę maleńkie samochody na parkingu i szutrową drogę, która doprowadza do schroniska.

Po 14 tej taras zaczyna pustoszeć. Goście schodzą powoli na parking. W końcówce lunchu pojawiły się Włoszki, którym prysznic i przywracanie urody zajęło prawie godzinę. Towarzyszyłem im popijając poobiednią kawę. Po piętnastej odpłynęły do swojego pokoju, a ja zostałem przed schroniskiem pisząc te słowa. Robi się coraz chłodniej.

Wieczór w schronisku Champillon

Kolacja startuje o ósmej. Obsługa wyznacza miejsca przy stołach według numerów pokoi. Akurat „czwórka” (dziewczyny) i „piątka” (ja i Sergio, który zakwaterował się w międzyczasie) siadamy przy jednym stole. Tradycyjnie na pierwsze danie pałaszujemy makaron, a na drugie danie polentę, czyli placek kukurydziany, który zalewamy kiełbaskami w sosie pomidorowym. Dostaliśmy taką misę kiełbasek, że nie jesteśmy w stanie zjeść ich nawet w piątkę. Do tego zamówiliśmy karafkę czerwonego wina, z którym musimy rozprawić się we dwóch z Sergio, ponieważ dziewczyny nie tykają alkoholu w żadnej postaci (Włoszki? Wina? Dziwne). Po kolacji jeszcze deser i czarna herbata. Wyglądam na zewnątrz – widok zmierzchu w tym otoczeniu jest kompletnie bajkowy.

Nasz stolik w schronisku Champillon, od lewej Paola, Francesca, Sergio i Chiara

Podczas kolacji Sergio opowiedział swoją historię. Jest Szwajcarem, mieszka w małej, górskiej miejscowości, kilkadziesiąt kilometrów od Genewy. Jest nauczycielem w szkole podstawowej, gdzie uczy matematyki, robotyki i jeszcze czegoś, czego nie zapamiętałem. Ma 59 lat i rok do emerytury. Kiedy zapytałem jak wysoka będzie jego emerytura, okazało się, że otrzyma 1/3 swojej obecnej pensji. Jest samotny, nie ma rodziny, więc stwierdził, że mu to wystarczy. Urodził się tam, gdzie mieszka i pracuje, ale jego rodzice byli Włochami. Nie było ich stać na ślub we Włoszech, taka wówczas panowała bieda. Wyjechali więc do Szwajcarii za pracą i tu się pobrali. W przeciwieństwie do wielu emigrantów, którzy, kiedy już stanęli na nogi to wracali do Włoch, rodzina Sergia postanowiła zostać. Miejscowa społeczność zaakceptowała pracowitych ludzi. Ojciec Sergia był murarzem, matka znalazła pracę w fabryce zegarków. Kiedy Sergio miał 6 lat rodzice zdecydowali, że będą mówić po francusku również w domu, żeby integracja synów była pełna. Nie stracili jednak kontaktu z Włochami. Podczas każdych wakacji Sergio z bratem spędzali dwa tygodnie u rodziny ojca, dwa tygodnie u rodziny matki a dwa według własnych planów.

Sergio przechodził kilkudniową trasę dookoła masywu Combin – Tour du Combin. Miło było go spotkać.

Wtorek 19.07 Riffugio Champillon (2375) – St. Rhemy (1600), ósmy dzień trekkingu

Poranek w schronisku Champillon jest bajkowy. Budynek pogrążony jest jeszcze w cieniu, ale zbocza oświetla już słońce. Chowa się jeszcze za skalnym grzebieniem po drugiej stronie doliny przykrytej poranną mgłą. Jesteśmy ponad chmurami.

Poranek w schronisku Champillon

Po wczorajszej wyżerce umawiamy się, że śniadanie to tylko zwyczaj a nie potrzeba. Tym razem dzień zaczyna się wcześniej. O siódmej meldujemy się w jadalni. Sergio wyrusza wcześnie na swoją trasę a ja kilka minut po ósmej spotykam dziewczyny gotowe do wymarszu. Nie lubię ostrego podchodzenia od samego początku, bo przez jakiś czas nie mogę złapać właściwego tempa. Po 50 minutach Chiara a potem Paola, Francesca i ja stoimy na przełęczy Champillon. Widok jest niesamowity. W dole, półtora kilometra pod nami, leży olbrzymia dolina Gran San Bernardo, którą do Aosty zjeżdżają samochody ze Szwajcarii jadąc przez przełęcz lub tunelem. Gdzieś tam jest cel dzisiejszej wędrówki – miasteczko St.Rhemy i Hotel Suisse. Naprzeciwko, zza innych gór wystaje biała czapa Mont Blanc.

Paola i Chiara na przełęczy Champillon (2709 m npm)
Ja też.

Resztki porannej mgły przewalają się przez przełęcz. Robimy dużo zdjęć i zaczynamy zejście. Tym razem jest bardzo przyjemne. Ścieżka opada długimi trawersami, żadnych skalnych stopni. Po drodze mijamy grupkę robotników, którzy będą poprawiać szlak. To coś nowego na bezludnej dotąd trasie. Na tym odcinku jest zdecydowanie więcej turystów niż w poprzednich dniach. Nie idą co prawda Alta Via, ale można tu zrobić mnóstwo krótszych lub jednodniowych wycieczek. Ścieżka wiedzie trawersem po bardzo stromym zboczu. To nie jest kompletne urwisko, ale w razie upadku obok ścieżki na pewno nie uda się zatrzymać na tej stromiźnie. Nie mam z tym problemu, to po prostu piękny odcinek. Jak zwykle obchodzimy jakąś dolinę, a obraz, który widzieliśmy z przełęczy, zamiast się przybliżać znika nam z oczu.

Zaczyna doskwierać gorąco. Po trzech godzinach schodzenia wydaje mi się, że zabudowania, które widać niżej, są na wyciągnięcie ręki. Sprawdzam przebieg trasy i okazuje się, że z obecnej wysokości 1600 metrów będę musiał  podejść na 1800, żeby ostatecznie zejść z powrotem na 1600. W upale to deprymująca konstatacja. Ale cóż robić. Ruszam po zjedzeniu połowy z połowy niedzielnej buły z szynką. Kiepsko to wchodzi na trasie. Na podejściu spotykam dziewczyny, które rozłożyły się w cieniu na odpoczynek. Dłuższy, bo widzę, że pozdejmowały buty. Ja decyduję się iść dalej, ponieważ i tak nie ucieknę przed upałem. Podejście się przedłuża, aż wreszcie wypluwa mnie na szutrową drogę. Sprawdzam wysokość – jest 1800. Uff, myślę, że to koniec. Mylę się, bo droga choć łagodnie ale cały czas się wznosi.  Po około 2 kilometrach nareszcie droga odchodzi w dół. Jestem jednak aż na 1900 metrów. Mam za sobą już 1300 metrów zejścia z przełęczy, a teraz muszę obniżyć się jeszcze 300 metrów. Szutrowa droga wydaje się nie mieć końca.

Taka droga też potrafi zmęczyć

Opada jednak i po kolejnej godzinie wychodzę na asfalt. Widzę przed sobą kilka domków dumnej miejscowości St. Rhemy de Bossons. Po chwili znajduję Hotel Suisse. Mieści się w kilkusetletnim, kamiennym domu. Pracownica prowadzi mnie do pokoju, znów dwa piętra pod górkę. Zajmuję niewielką mansardę, środek wypełnia jednoosobowe łóżko, ale za to w łazience mam wannę. To atrakcja ale i jedyne rozwiązanie, bo przy rozmiarach łazienki i skosach dachu żadna kabina prysznicowa by się nie zmieściła. Najpierw jednak wypijam dwie butelki soku przyniesione z bufetu i dojadam drugą połowę drugiej połowy bułki. Potem pławię się do oporu i padam na dwie godziny na łóżko.

Hotel Suisse – klimat!
Mój pokój
I łazienka

Wieczór zaczynam od aperitifu i spaceru z telefonem dookoła budynku. Na kolację jem zupę z przetartych warzyw, michę cukinii z marchewką, na drugie olbrzymi plaster szynki z miejscowego składu prosciuto z polentą w postaci półpłynnej, z pesto i marchewką do towarzystwa. Zamawiam dodatkową misę sałaty z pomidorami, która dopełnia posiłek. Jeszcze tylko zielona herbata, żeby się wszystko ułożyło. Siedzimy przy kolacji w czwórkę, ja i Włoszki.

Restauracja w Hotelu Suisse

Tym razem nocujemy w tym samym hotelu. Ich przejście organizowała inna agencja trekkingowa niż moje, więc noclegi nie zawsze się pokrywały. Jutro będzie nasze ostatnie wspólne wyjście. Dziewczyny będą nocować w schronisku Frassati pod przełęczą Malatra (prawie 3000 m. n.p.m.).  Ja będę miał do przejścia bardzo długi, „królewski” etap. Przekroczę przełęcz Malatra, najwyższą na trasie, i zejdę aż do schroniska Walter Bonatti na 2000 metrów, położonego nad doliną Ferret. Po drugiej stronie doliny będzie czekał masyw Mont Blanc w całej okazałości. Kolejny etap sprowadzi mnie w kilka godzin do Courmayer, gdzie u stóp najwyższej góry Alp kończy się Dolina Aosty i moja Alta Via Numero Uno.

Mont Blanc o poranku przed schroniskiem Bonatti
Wyróżniony

Alta Via 1 część I

Pierwsza część reportażu z trasy opublikowana w Tygodniu Polskim nr 31 (3314), 5-7.08.2022, na go-tl.pl 02.08.2023

Góry jak rogal?

Kilka dni temu, po podróży zagmatwanej nieco przez linie lotnicze, wróciłem z Włoch do mojej rodzinnej Łodzi. Przeszedłem Alta Via 1. Czy to jakaś ulica we Włoszech? Ja przeszedłem Piotrkowską, mógłby ktoś powiedzieć. Żeby zrozumieć, o co tu chodzi, spróbujmy sobie wyobrazić wielkie masywy górskie Alp, wygięte w kształt olbrzymiego rogala. W jego środku, w najgrubszej części, kumuluje masyw Mont Blanc. Prawe ramię rogala to Alpy Penińskie, tworzące granicę włosko-szwajcarską: Combin, Matterhorn i Monte Rosa. Wszystkie mają powyżej 4000 m n.p.m. i z wyjątkiem ostrej piramidy Matterhornu pokryte są czapami lodowców. W drugim ramieniu rogala dominuje Gran Paradiso, lodowcowa góra, wieńcząca wielki obszar chronionej przyrody Parku Narodowego, utworzonego prawie sto lat temu z terenów łowieckich króla Wiktora Emanuela III. Jeśli teraz położymy nasz rogal na talerzyku i w środku umieścimy borówkę z naszego ulubionego dżemu, to zaznaczymy w ten sposób miasto z czasów rzymskich, Aostę (Augusta Praetoria), a powierzchnia talerzyka stanie się Doliną Aosty, najmniejszym regionem administracyjnym Włoch. To bardzo ciekawe miejsce, bo mieszają się tutaj kultury włoska z francuską. Do czasu przebicia tunelu pod Mont Blanc dolina kończyła się ślepo w miasteczku Courmayeur. Można się było tutaj dostać albo od równin padańskich od południa, albo przecinając dwa ramiona rogala – przez przełęcz Wielkiego Świętego Bernarda ze Szwajcarii (teraz też działa tunel) lub przez przełęcz Małego Świętego Bernarda z Francji. Sama dolina to wielkie nagromadzenie zabytków, od rzymskich murów i bram w Aoście przez rzymskie mosty, po których można przejść i posłużą następne 2 tysiące lat, po 80 zamków i pałaców powstałych od średniowiecza do współczesności.

Jeden z zamków w Dolinie Aosty
Rzymski most w Pont St. Martin – jest ich tu więcej i wszystkie nadal pełnią swoją rolę
Takie góry otaczają Dolinę Aosty

Przekonałem już, mam nadzieję, że region jest turystycznie ciekawy. Ale który we Włoszech nie jest? W Aoście pojawia się wielu Brytyjczyków, choć raczej to tylko fascynaci gór i rowerów. Wśród Polaków ten kierunek jest zupełnie nieznany. Urlopowy wyjazd do Włoch to tylko ciepłe morze, jakiego nam brakuje, po obu stronach Półwyspu Apenińskiego, a dla ambitnych jeszcze Florencja i Rzym. A góry? Pod górkę można się zmęczyć i w Polsce.

Oj, będzie pod górkę

Co ja tu robię?

Z jakiegoś powodu postanowiłem się jednak zmęczyć w Alpach. Jako kilkunastolatek pochłaniałem dziesiątkami książki o podróżach, odkryciach, zmaganiach ludzi z naturą. Wydawało je wówczas znakomite wydawnictwo Iskry w serii Naokoło Świata. Bardzo szybko góry pochłonęły moją uwagę, bo w przeciwieństwie do żeglowania dookoła świata i zdobywania biegunów, w górach mogłem się znaleźć. Wystarczyły dobre buty, trochę pieniędzy i bilet do Zakopanego. Długo nie udało mi się zobaczyć gór wyższych niż skąd inąd piękne Tatry. Warto tu wspomnieć, że kto zna tylko polskie Tatry, zna jedynie ich jedną piątą. Pozostałe cztery piąte są na terenie Słowacji i warto tam zaglądać. Ale wróćmy do Aosty. Najpierw odkryłem ją na mapach. Potem pojechaliśmy z żoną samochodem. Widok tych pięknych gór, ich rozmiary, głębokie i długie doliny, nieskończone możliwości odkrywania szlaków, prawie zupełny brak ludzi, to wszystko sprawiło, że zakochałem się w tym miejscu i postanowiłem wrócić. Tym razem bez samochodu, ale za to na Alta Via. Pora wyjaśnić zatem co to za „ulica”. W połowie wysokości naszego rogala, po obu ramionach, czyli zboczach doliny, biegną dwa długodystansowe wysokogórskie szlaki turystyczne – Alta Via 1 po prawym ramieniu i Alta Via 2 po lewym. Alta Via 1 nazywana jest też Giant’s Trek. „Jedynka” to siedemnaście dni marszu, „dwójka” czternaście. Wybrałem „jedynkę” skróconą do dwunastu etapów, które można przejść w dziesięć dni, żeby zakończyć w Courmayeur u stóp Mont Blanc.

Czterotysięczne olbrzymy opadają w doliny skalnymi grzbietami, które Alta Via przekracza przez przełęcze na wysokości 2500 do 3000 m n.p.m. Wystarczająca liczba schronisk pozwala znaleźć nocleg po każdym etapie, choć niektórzy niosą namiot i biwakują „na dziko”, czego nikt nie zabrania.

Powstrzymam się tu od wspomnień w stylu „pot, krew i łzy”. Z wyjątkiem łez było wszystko. Wiele razy powtarzałem sobie „chcę na plażę”. Ale ten rodzaj wspomnień szybko znika. Już nie pamiętam, gdzie obtarłem piętę czy bolały mnie ramiona od plecaka. Za to kiedy tylko zamknę oczy, widzę góry, ścieżki, schroniska, wieczory i poranki, ludzi. Było wspaniale. Pierwsza część trasy była kompletnie pusta. Na niektórych odcinkach zdarzali się turyści, ale tylko, kiedy trasa Alta Via pokrywała się z innymi szlakami, do których był łatwy dostęp z dolin. Im bliżej końca, tym więcej pojawiało się ludzi. Kulminacja wystąpiła na ostatnim etapie, gdzie moja Alta Via biegła po tym samym szlaku, co Tour du Mont Blanc. To popularny szlak długodystansowy, po którym tabuny ludzi obiegają wspaniały masyw najwyższej góry w Europie. Szlak prowadzi przez Włochy, Szwajcarię i Francję. Jest mniej wymagający od mojego, trwa chyba tydzień. W schronisku, w którym się skrzyżowaliśmy, tylko ja szedłem Alta Via zaś 40 osób okrążało Mont Blanc w lewo a drugie 40 w prawo.

Mont Blanc o poranku sprzed schroniska Walter Bonatti, w dole dolina Ferret

Druga część opublikowanego reportażu wkrótce. Poniżej dziennik z trekkingu. Opisałem tylko niektóre dni.

Niepublikowany dziennik z pierwszego dnia trekkingu

13.07.2022 pierwszy dzień trekkingu

Pobudka przed szóstą. Jestem w hotelu Crabun w Pont St. Martin, małym miasteczku położonym u wylotu wielkiej Doliny Aosty. Tutaj zaczynają się góry. Wczoraj dotarłem tu z Polski dosłownie wlokąc za sobą wielką walizę lotniczą na kółkach. W walizie mam wszystkie rzeczy górskie i cywilne oraz plecak, który będę niósł przez 10 dni. Dzisiaj, podczas pakowania plecaka odrzucam jeszcze kolejne sztuki zapasowej odzieży i gadżety, które uznałem za zbędne. Mój 40-litrowy plecak ledwo się dopina. Z wodą ładunek na grzbiet będzie ważył 11 kilogramów. Hotel nie pierwszy raz gości wychodzących w góry, więc do włoskiego śniadania dostaję dodatkowo szynkę i sery. Dwa grube płaty zabieram ze sobą. Przed dziewiątą zostawiam w recepcji podpisaną walizę z resztą rzeczy. Podczas mojego marszu waliza przejedzie do hoteliku w Aoście, gdzie dotrę po zakończeniu trekkingu.

Właściwy marsz zacznę w miejscowości Gressoney St. Jean. Muszę dostać się tam autobusem z przystanku na centralnym placyku miasteczka. Mam pół godziny do odjazdu autobusu. Pogoda jest dziwna. Właściwie nie jest bardzo gorąco, ale wilgotność powoduje, że jestem mokry po 300 metrach, które dzieliły mnie od przystanku. Co będzie dalej? Dalej jest tylko gorzej. Autobus musi przejechać 30 kilometrów wznosząc się na tym dystansie o 1000 metrów w pionie. Przez godzinę gotuję się razem z innymi pasażerami, choć klimatyzacja działa. Dziewczyna obok mnie wachluje się cały czas dużą kartką papieru. Po drugiej stronie przejścia siedzi kilku lokalnych nastolatków, na których temperatura nie robi wrażenia. Przyglądam się jadącym próbując odgadnąć, kto ewentualnie tak, jak ja wybiera się na Alta Via. Poza jednym, wyekwipowanym facetem koło pięćdziesiątki nie ma nikogo. Gość nie wyraża zainteresowania nawiązaniem kontaktu. Trudno.

Przy tym drogowskazie wchodzę na Alta Via. Oznaczenie to 1 w trójkącie

Autobus wspina się przez kolejne miejscowości w głąb doliny Gressoney. Droga prowadzi jak pozwala natura, meandrując w zgodzie z biegiem potoku Lys, który wypływa w górze doliny z lodowca pod szczytem Lyskamm w masywie Monte Rosa (4634), największym masywie górskim w Alpach. W kolejnych miasteczkach droga staje się coraz węższa. Nie wiem, jakim cudem nasz autobus mija się z ciężarówką.

Wreszcie Gressoney St. Jean i wysiadka. Turysta też opuszcza autobus. Miniemy się za chwilę w miasteczku. Jest tutaj maleńkie centrum i same sklepy z pamiątkami. Ani jednego sklepu spożywczego. Nie mam wody, ale nie ma skąd wziąć. Nie ma nawet ulicznego zdroju, tak popularnego we Włoszech.

Most nad potokiem Lys. W oddali Monte Rosa

Zaczynam marsz w kierunku Chamonal w głąb doliny. Zgodnie z przewodnikiem droga to szutrówka biegnąca wzdłuż potoku po przeciwnej stronie niż asfalt. Wzdłuż drogi towarzyszy mi wysokie ogrodzenie, za którym znajduje się pole golfowe. Dziwnie wygląda w górach, bo zamiast rozległej łąki jest wąski jęzor wypielęgnowanej trawy na zboczu opadającym ku potokowi. Po pół godzinie osiągam Chamonal. To zaledwie parę domów, ale na szczęście jest bar, w którym mogę napełnić bukłak i bidon. Masa plecaka wzrosła o 2 kilogramy, z nieba leje się żar, bo blisko południa, a początek drogi wyprowadza na leśne zbocze z niekończącymi się stromymi stopniami i zakosami. Po godzinie wychodzę z lasu. Przede mną osada kilku niezamieszkanych domów i bufet Alpenzu Grande. Krzyżuje się tu kilka szlaków. Robię krótką przerwę obserwując jak opodal grupa młodzieży bierze udział w nabożeństwie odprawianym przez dwóch księży. Chłopcy i dziewczęta śpiewają i klaszczą, co bardzo przypomina Polskę lat 80-tych.

Bufet w Alpenzu

Z Alpenzu mam przed sobą nieustające podejście 1000 metrów do góry na przełęcz Pinter. Idzie mi to mozolnie, ale wreszcie melduję się na przełęczy (2777 m n.p.m.). Jest już późne popołudnie. Na szlaku powyżej Alpenzu nie spotkałem żywej duszy. Teraz czeka mnie 800 metrów męczącego zejścia. Pierwsze kroki za przełęczą asekurują dwa odcinki liny poręczowej, których używa się tutaj zamiast naszych łańcuchów. Mijam kilka zwierząt podobnych do tatrzańskich kozic, ale widok rogatego samca na zboczu powyżej rozwiewa wątpliwości. To koziorożec alpejski. Widoki są bardzo rozległe i wydaje mi się, że dostrzegam swój punkt docelowy. Po drodze kilkakrotnie przysiadam na kamieniach, żeby odciążyć nogi i ramiona. Nie chcąc siadać na telefonie, wyjmuję go wtedy z tylnej kieszeni spodni. Na połogim odcinku szlaku, po zejściu z kilku skalnych żeber, zatrzymuję się, żeby nabrać wody do kubka. Zauważam, że nie mam telefonu. Mam atak paniki. Wiadomo, w telefonie jest wszystko. Rzucam plecak obok ścieżki i z samą torebką z dokumentami biegnę pod górę. Po pół godzinie dostrzegam telefon leżący spokojnie na kamieniu. Co za ulga.

Odpoczynek, widoki nie do znudzenia
Jeszcze 300 metrów w pionie na Col Pinter. Jestem prawie na Rysach
Nie sprawdziłem, że przy selfie można wyłączyć lustrzane odbicie
Wyjątkowo czytelne oznakowanie na przełęczy

Oczywiście dalej ani żywego ducha. Zarzucam plecak i wreszcie około 19-tej dochodzę do schroniska Vieux Crest. Przed obiadem zamawiam piwo, a po obiedzie, przecież to Włochy, kawę i wychodzę pogadać z Basią z tarasu, z którego mam widok na miasteczko Champoluc kilkaset metrów niżej. Pomału zapada zmrok i w dolinie pode mną zapalają się światła.

W schronisku czekała na mnie przyjemna niespodzianka w postaci pokoju z łazienką na wyłączność. Wysokość 2000 metrów, piwo, kawa oraz wysiłek zrobiły swoje i długo nie mogłem zasnąć. Walczyłem ze skurczami mięśni, nie miałem sposobu na wysokie tętno. W końcu jednak zmęczenie wzięło górę i udało mi się zasnąć.

Wyróżniony

Powrót w Pireneje 2007 etap IX

Wstęp do etapu IX napisany 3 października 2021 roku

Pora doprowadzić do końca naszą podróż przez Pireneje. Patrząc dzisiaj na statystykę tego etapu jestem pod wrażeniem formy, do jakiej doszliśmy w trakcie tej eskapady. To do dzisiaj najcięższy etap, jaki przejechałem. Kilkakrotnie przejechałem dłuższe dystanse jeżdżąc z domu na Górę Kamieńsk (180 w obie strony), ale połączenie dystansu 160 km z sumą podjazdów ponad 2500 m było dużym wyzwaniem. Napędzało nas to, że kończymy tę podróż tego dnia i że per saldo będzie z górki, bo przecież zjeżdżamy z gór nad morze. Rzeczywiście tak było. Z tego etapu zapamiętałem szczególnie trzy momenty. Nie potrafię dokładnie zlokalizować miejsca, ale gdzieś na początku etapu dotarła do mnie zmiana naszego otoczenia. Było bardzo ciepło, pachniał nagrzany słoncem piasek wydmowych poboczy, zmieniła się roślinność. Uświadomiłem sobie, że opuściliśmy chłodne i wilgotne góry i zbliżamy się do Morza Śródziemnego. Drugi obrazek to lunch na tarasie restauracji w Mijonas. Mamy za sobą trudny zjazd z przełęczy Pailheres na 2000 m. Siedząc nad misami sałaty przyglądamy się dalszej trasie w terenie, bo na mapie wygląda prosto a w rzeczywistości nie. Będziemy musieli przekroczyć wysoki garb pomiędzy dolinami przez maleńką wioskę Le Puch (37 mieszkańców w roku 2010). Krajobraz wygląda jak olbrzymia makieta. U zbiegu dolin widoczne są ruiny zamku strzegącego niegdyś tych szlaków. Dzisiaj wiem, że to zamek d’Usson, jedna z twierdz Katarów, którzy osiedlili się w południowo wschodniej Francji w XI i XII wieku. Katarzy byli chrześcijańską sektą o bardzo surowej regule, co nie przeszkadzało im w budowaniu potężnych obronnych twierdz, żeby zapanować nad terytorium. Nie podobało się to królom Francji i kościołowi, który uznał ich za heretyków. W XIII wieku wydano Katarom wojnę. Twierdza Usson była położona na rubieżach katarskiego terytorium i wspomagała zapasami i bronią zamek Montsegur gdzie toczyły się główne walki. Ostatecznie krwawo rozprawiono się z Katarami. 15 marca 1244 roku w twierdzy Montsegur spalono 225 „Doskonałych”, bo tak siebie nazywali. Czterem „Doskonałym” udało się zbiec do zamku d’Usson dokąd wcześniej ewakuowano skarb Katarów. Po skarbie ślad zaginął ale legendy krążą do dzisiaj. Katarzy wciąż budzą zainteresowanie, bo ich zamki nadal istnieją i są ważną atrakcją turystyczną południowej Francji.

Chateau d’Usson zdjęcie Henri Gaud

Trzeci moment, który utkwił mi w pamięci, to ostatni odpoczynek przed Perpignan. Jechaliśmy inną trasą, niż redaktorzy Touru po śladach Kurta Tucholskiego z jego podróży w latach 20 XX wieku. Odjechaliśmy z tej trasy za Prades. Zmiana wynikała z tego, że w miejscowości Torreiles Plage był camping sieci Sunelia Berua, od której zaczęliśmy podróż w Biarritz. Dziadek już tam był i rezerwował bungalow. Trasa Touru omijała Perpignan i prowadziła do miejscowości St. Cyprien Plage, bardziej na południe. Podczas tego ostatniego odpoczynku byłem już potężnie zmęczony, Leszek pewnie też. Na szczęście ostatnie 35 kilometrów to płaskie drogi. Za Perpignan przepiękne, obsadzone platanami przy samej linii asfaltu. Być może platany były tam wcześniej niż asfalt. Budowniczowie nie przewidzieli, że korzenie tych drzew znajdą sobie miejsce pod asfaltem i będą go wypychać do góry, co skutkowało nierównościami, ale nie przejmowaliśmy się nimi, bo szczęśliwie kończyliśmy przygodę życia.

Następnego dnia upajaliśmy się lenistwem nad Morzem Śródziemnym a pierwszego czerwca wyruszyliśmy w drogę powrotną. Trasę poprowadziłem przez Prowansję, żeby zobaczyć z bliska legendarną „kolarską” górę, Mont Ventoux zwaną „Białym Olbrzymem”. A to już temat na następne opowiadanie.

Wreszcie nad morzem
Reszta zespołu moczy nogi

Etap IX zapisany 29.06.2007

Ax-les-Thermes – Morze Śródziemne

Pomimo wstania o 6:15 udaje nam się wyjechać dopiero przed 9-tą. Tyle nam zajmują przygotowania, zrobienie kanapek, pakowanie wszystkiego do samochodu. Holenderscy motocykliści zdążyli opuścić camping przed nami, pewnie i przed otwarciem recepcji.

Przejeżdżamy przez maleńkie Ax, na ostatnim rondzie zjeżdżamy w drogę na drugą i ostatnią w naszym rajdzie przełęcz pow. 2000 m (czyli mamy 1300 m do podjechania) – Port de Pailheres (2001). Przed nami podjeżdża grupa kolarzy. Gdyby nie to, że musimy zdjąć kurtki może byśmy się podłączyli. Robi się ciepło i słoneczko zaczyna przypiekać. Pierwszy ciężki odcinek mijamy wyjeżdżając z lasu. Ogólnie nachylenie nie przekracza 7-9%. Nawet dobrze się czujemy, pomimo wczorajszego etapu, i wznosimy się równomiernie. Dolina jest cicha i im wyżej, tym piękniejsze widoki na góry. Rozkoszujemy się otoczeniem. Kiedy znów zaczyna się stromo robimy krótkie przerwy co 100 m zdobytej wysokości. Na bardzo nieprzyjemnej stromiźnie 11-12% mijamy stację narciarską Ascon Pailheres. To właściwie jeden duży budynek po prawej stronie w rozszerzeniu doliny. Widać dolną stację wyciągu. Przed nami seria serpentyn wyprowadzających prawie na przełęcz.

Tak podjeżdżaliśmy ostatni raz na 2000 m npm

Serpentyny się kończą i znów proste odcinki do góry o stromiźnie, na którą lepiej nie patrzeć. Widzę z daleka jednego rowerzystę „dającego z kapcia”, drugiego trochę wyżej jeżdżącego zakosami od krawędzi do krawędzi. Tempo zdobywania wysokości obydwaj mają podobne. Przejeżdżamy obok nich mając w zapasie jeszcze jedno kółko z tyłu, ale daje nam to w kość. Na łące wyglądającej na przełęcz zatrzymujemy się na popas. Jest piękne słońce, wieje delikatny wiatr. Na łące są głazy, na których można usiąść. Problem wszystkich odpoczynków jest taki, że raczej nie można siadać na ziemi lub trawie, bo wszędzie jest bardzo mokro, a podłoże jest gliniaste. Ciepły kamień jest bezcenny w miejscu popasu. Jedząc patrzymy na dalszy przebieg drogi, jednak trzeba podjechać 50 m do góry. Z daleka widać duże stado koni.

Rdzenni mieszkańcy Pirenejów, dzikie konie

Najedzeni wsiadamy na rowery i podjeżdżamy na właściwą przełęcz. Na przełęczy mniej więcej równa liczba kolarzy i koni. Konie nie pozwalają nam przejechać. Stadko dwóch klaczy i dwóch źrebiąt nie może się zdecydować na przejście przez szosę i zamierają na środku. Wyjmuję aparat i koniki robią krok do przodu, jakby pozując do zdjęcia. Potem zaczynają się nami interesować podchodząc aż na odległość poklepania po pysku. W końcu odsuwam ostatniego źrebaka i przedostajemy się pod domek i tabliczkę z nazwą przełęczy.

Po naszej stronie grupa sympatycznych kolarzy, okazuje się z rajdu Hendaye-Cerbere. To starsi ludzie, jest nawet pani wyraźnie po 60-ce. Gadamy z nią po angielsku. To prawdopodobnie Holendrzy. Dojeżdżają do morza w sobotę czyli jutro. Nasz plan jest bardziej ambitny – będziemy nad morzem już dzisiaj. Po drugiej stronie drogi widać przebierających się ludzi z jakiejś grupy kolarskiej. Według mnie to amatorska grupa – jakieś towarzystwo cyklistów, ale ładnie poubierani w takie same stroje.

Zaczynamy zjazd z Pailheres. Takiego jeszcze nie było. To jakieś szaleństwo. Jak patrzymy w dół to droga jest wszędzie: pod nami, trochę z lewej, trochę z prawej. Wygląda jakby w dół prowadziła pokrzywiona rura i na jej ściankach poprowadzono drogę. Doganiamy starszą parę z rajdu Hendaye-Cerbere. Widać, że to rowerzyści starej daty – zjeżdżają bez kasków, a nie są dużo wolniejsi od nas. Doganiamy campera, który zjeżdża na pobocze, żeby nas przepuścić. Za chwilę z przeciwka auto z przyczepą campingową. Ten nie zjeżdża na bok. Zostaje mi 20 cm asfaltu. Na wypadek otarcia się o samochód wypinam nogę z pedału. „Hardcore!” woła Leszek z tyłu. Tak zjeżdżamy do miejscowości Mijonas u podnóża podjazdu.

Zdjęcie słabo oddaje charakter zjazdu z Pailherres

Dzisiaj zmieniliśmy taktykę. Lokujemy się w barze i zamawiamy dwie sałatki na południowy posiłek, do tego bagietka i woda.

Jesteśmy w miejscu dość zawikłanym topograficznie. Do rozpoczęcia następnego podjazdu musimy albo zjechać jedną doliną, po czym, jak po drugiej nodze litery V podjechać drugą, albo, trzymając się wyższego poziomu, przeciąć garb między tymi dolinami. Najpierw decyduję się zjeżdżać. Kiedy widok na okolicę otwiera się jak na mapie plastycznej i widać, jak nisko trzeba zjechać, decyduję się wrócić do góry. Ta zmiana kosztuje nas ponad 100 m dodatkowego podjazdu. Z góry widzimy u zbiegu dolin na zalesionym wzgórzu ruiny zamku. Nasza dróżka (wąska i nieuczęszczana) wiedzie przez miejscowość Le Puch. Podjazd jest bardzo ostry (12%) i wcale nie jest krótki. Postanawiamy dołączyć Le Puch do listy przełęczy. Zupełnie dziką i nieuczęszczaną drogą w lesie zjeżdżamy w bardzo głęboką dolinę. Ręce bolą od trzymania rowerów, cały czas na hamulcach. Droga jest tak stroma i wąska, że o odpuszczaniu nie ma mowy. Wreszcie dojeżdżamy do głównej drogi, którą na ostatnim odcinku widzimy z wysokości 50 m tuż pod nami. Główną drogą jedziemy ok. 2 km w górę doliny, żeby w końcu skręcić w lewo, w kierunku Col de Garavel (1256). Po drodze przełęcz Col de Moulis (1099).

Na Col de Moulis

Dogania nas jeden z „rajdowców” Hendaye-Cerbere. Facet ciągnie pod górę jak maszyna. Na przełęczy on czeka na kolegę, my jedziemy w kierunku Col de Garavel. Dzisiejszy etap jest przepiękny widokowo. Za kila minut jesteśmy na zboczach powyżej Col de Moulin. Na Col du Garavel tylko zdjęcie i w dół.

Czwarta z pięciu przełęczy na dzisiejszym etapie

Za niewielkim rozjazdem na wysokości ok. 800 m robimy duży odpoczynek. Jemy kanapki, croissanty i carbosnacki. Czeka nas 700 m do góry na Col de Jau (1506). Droga wygląda na kompletnie nieuczęszczaną. Siedzimy dobre 20 minut i przejeżdżają 3 samochody do góry i 3 na dół. Podjazd jest długi, ale nie przesadnie męczący. Cały czas jest równe 7-8%. Co 100 m przewyższenia robimy krótkie odpoczynki. Zaczyna niepokoić pogoda. Słońce zniknęło dość dawno, chmury gęstnieją. Na 300 m przed szczytem spadają pierwsze krople. Na szczęście pogoda wytrzymuje. Na przełęczy w ramach gratulacji pokrzyczeliśmy na siebie. Ja dzwonię do Basi. Skończyliśmy góry!!!. Już tylko zjazd do morza.

Ostatnia przełęcz na trasie. Teraz już zjazd do morza na poziom „zero”

Dojeżdża nasz znajomy „rajdowiec” i grupa „starych mistrzów”. Mają między 65 a 75 lat. To nastraja mnie optymistycznie. Zjeżdżamy w kierunku miejscowości Prades. Na kurtce czuję uderzenia kropel deszczu. Zjazd prowadzi po półce skalnej. Dojeżdżamy do miejscowości Molitg-les-Bains. To małe uzdrowisko zawieszone na zboczu, jakby w powietrzu. Droga objeżdża je od góry. W murku odgradzającym od zbocza (przepaści) wmurowano piękne bramy, które wydaje się, że prowadzą w próżnię. Do tego jeszcze na skale na środku kanionu stoi zamek.

Hotele i sanatoria przyklejone do zbocza w Moltig-les-Bains (zdjęcie z Internetu)

Widzimy już dolinę, w której leży Prades. To spore miasto, duży ruch. Włączamy się w drogę z Andorry do Perpignan.

Musimy dojechać do miejscowości Torreilles-Plage, gdzie dziadek zarezerwował camping z grupy Sunellia. Zmiana o tyle niemiła, że musimy przebić się przez Perpignan, a to duże miasto.

W strasznym ruchu samochodów kręcimy 15 km do Ille S/Tet gdzie zjeżdżamy na boczną drogę, bo do Perpignan zaczyna się autostrada.

Robimy ostatni odpoczynek. Jemy żelazne racje żywności. Jest dobrze po 18-tej. Szosa jest ciekawa, prowadzi przez małe miasteczka, kolorowe, pięknie ukwiecone. W Perpignan mamy kłopoty. Pakujemy się w drogę szybkiego ruchu, z której uciekamy, krążymy po śródmieściu, wreszcie znajdujemy wylot i przez miasteczko Bougles i Torreilles dojeżdżamy do Torreilles-Plage.

Na campingu La Tropique znajdujemy domek i dziadka. Jest 20.30 – 11 godzin 30 minut jazdy za nami. Koniec wielkiej przygody.

Koniec wielkiej przygody
Wyróżniony

Powrót w Pireneje 2007 etap VIII

Wstęp do etapu VIII napisany 15 sierpnia 2021 roku

Nasza podróż przez Pireneje w 2007 roku zbliża się nieuchronnie do końca. Opis etapu w dzienniku uświadamia mi jak zmieniła się nasza kondycja i możliwości w czasie całej podróży. Wyjeżdżamy na etap „krótszy i lżejszy” od poprzedniego ale odnotowane prawie 100 km i 2000 m przewyższeń nie wskazują, żeby był krótki i lekki. Po zakończeniu jazdy nie ma nic o zmęczeniu, jest za to złość na Francuzów, którzy pracują przez ułamek czasu pracy w ówczesnej Polsce. Trudno nam się było przestawić na ten system, który odbieraliśmy jako nie „frontem” do klienta, tylko częścią odwrotną. Szczególnie chodziło o handel, bo u nas to była era całodobowych marketów, stacji benzynowych i małych sklepów pracujących od świtu do późnej nocy.

Mam wrażenie, że taką podróż jak nasza trzeba przejechać trzy razy. Pierwszy raz ze wzrokiem wbitym w wysokościomierz na podjeździe – ile jeszcze zostało tej męki, a potem na długich zjazdach patrząc przed siebie na drogę, żeby dobrać właściwy tor jazdy w zakręcie, uniknąć dziur, z rękami obolałymi od hamowania. Oczywiście były przerwy na odpoczynek, na podziwianie widoków i arcyciekawe miasteczka etapowe. Teraz przejeżdżam trasę po raz drugi – palcem po naszych dokładnych mapach i odnajduję ciekawe miejsca, gdzie byliśmy, ale żeby je dokładnie obejrzeć, trzeba będzie tam pojechać. I to będzie ten trzeci raz. 

Aulus-les-Bains

Pireneje obfitują w źródła wód termalnych. Te miejsca były już znane Rzymianom. W czasach nowożytnych pojawiły się niewielkie miejscowości uzdrowiskowe. Ich szczyt rozwoju przypadł na połowę XIX wieku. Praktycznie na każdym etapie mijaliśmy taką perełkę. Kieszonkowe kurorty wyludniały się w miarę upływu lat. Kuracjuszom nie chciało się już podróżować do miasteczek gdzieś na końcu świata, kiedy duże, dobrze dostępne uzdrowiska zapewniały leczenie i rozrywkę, jak na przykład Biarritz. Perełka VIII etapu to Aulus-les-Bains. Miasteczko liczyło w 1840 roku ponad 1000 mieszkańców, obecnie jest ich 200. Jest położone w głębokiej dolinie pomiędzy przełęczami Col de Latrappe i Col d’Agnes. Można doń dojechać wygodniejszą drogą z miejscowości Oust. W początkach XIX wieku pewien chory na syfilis porucznik odkrył, że kąpiel w wodzie z ciepłych źródeł przyniosła mu ulgę. Zawdzieczał to zawartości związków rtęci. Wojsko, dla którego była to „choroba zawodowa” w tamtych czasach, tak rozpropagowało Aulus, że w 1849 roku funkcjonowały już trzy hotele, stał nowy most na rzece Garbet, a przez miasto przeprowadzono akacjową aleję, żeby kuracjusze mieli gdzie spacerować.

Czasy II wojny zapisały smutną kartę w dziejach miasteczka. W styczniu 1942 roku osiedlono tu przymusowo 686 Żydów z poza Francji. Region był kontrolowany przez kolaborujący z Niemcami rząd Vichy. W sierpniu władze Vichy przeprowadziły aresztowanie 174 Żydów z Polski. Dołączono do nich kolejne sto osób z innych miejscowości w departamencie i wysłano do Auschwitz. W styczniu 1943 roku Niemcy zabrali kolejne 300 osób. Z Żydów osadzonych w Aulus wojnę przeżyła garstka.

Dzisiaj miejscowość ożywa zimą, kiedy zapełniają się okoliczne stacje narciarskie. Co do zalet leczniczych wody to cóż, profilaktyka i nowoczesne leki zrobiły swoje. Ale kąpiel w ciepłej wodzie mineralnej jest dobra na wszystko.

Aulus-les-Bains: w miasteczku (zdjęcia z Internetu)

Etap VIII zapisany 28.06.2007

Seix – Ax-les-Thermes

Pogoda rano tradycyjna, pochmurno i 12 stopni. Na szczęście jest sucho na dworze, nie ma rosy. Rzeczy z wyjątkiem spodenek zawieszonych na konstrukcji z parasola nad konwektorowym grzejnikiem nie wyschły. Daję wszystkim pospać godzinę dłużej. Śniadanie o 8-ej. Wyjeżdżamy bez napięcia o 10.30. Dzisiaj ma być krócej i lżej. Ubrani dość ciepło przejeżdżamy przez miasteczko Seix (nasz camping leżał na wylocie na Oust) i jedziemy malowniczą dolinką w górę rzeki Salat. Nasz camping nazywał się Haut Salat, nazwaliśmy go „wysoką sałatką” pomimo różnicy w pisowni. Po 5 kilometrach od Seix skręcamy za drogowskazami w dolinę „Ustou”, której dnem płynie potok Alot. Stąd zaczyna się podjazd na Col de Latrape, czasem pisane też Col da la Trappe (1111), co oznacza przełęcz „pułapkę”. Podjazd najpierw umiarkowanie stromy wzdłuż doliny, potem droga wznosi się po zboczu. Bez nadzwyczajnego wysiłku osiągamy niskie jak na Pireneje siodło 1111 m. Z przełęczy rozciąga się widok wysokogórski. Dolinę przed nami zamykają szczyty o wysokości ponad 2600 m. Ponieważ widoczne są ich północne zbocza, płaty śniegu specjalnie nie dziwią. Na przełęczy nie ma ludzi, grupka motocyklistów siedzi w barze na uboczu. W międzyczasie wyszło piękne słońce, które już na podjeździe nas wypociło. Suszymy siebie i rzeczy na przełęczy.

W końcu ubieramy się i na dół do do Aulus-les-Bains. W miasteczku oddajemy dziadkowi niepotrzebne już ciepłe rzeczy i jedziemy na Col d’Agnes (1570). Droga podnosi się dość stromo po lewym zboczu doliny. Mijamy miejsce Plateau Agnessere, które jest piękną halą. Szczyty, które widzieliśmy z Col de Latrape są dużo bliżej. W wielu miejscach na drodze rozszerzenia na parkingi zajęte są  przez samochody skąd zaczynają się drogi na wysokogórskie hale lub szczyty. Wyjazd na przełęcz jest męczący, bo podnosimy się 850 metrów. Podczas jednego z odpoczynków minął nas i nie zauważył dziadek. Potem gonił nas przez następne 30 km, bo myślał, że jesteśmy przed nim.

Podjazd na Col d’Agnes

Zostawiamy za sobą kocioł otoczony wysokimi szczytami i drogą w zakamarkach szerokiego siodła osiągamy przełęcz. Krótki popas, jedzenie, ubieranie i jazda. Droga zbiega serpentynami 300 m w doł, żeby wyprowadzić nas nad małe jeziorko. Okrążamy je i podjeżdżamy pod Port-de-Lers. Znów ok. 300 m do góry. Mijamy grupę holenderskich samochodów, które dowiozły w to miejsce paralotniarzy. Paralotniarze krążą w kółko i szukają noszenia.

Paralotniarze startujący z okolic Port-de-Lers

Przejeżdżamy przez przełęcz i zjeżdżamy na dół. Dziadek będzie czekał w Tarascon, 25 kilometrów przez nami. Zjazd początkowo drogą bardzo wąską, potem szeroką, generalnie nieprzyjemny z powodu nierównej nawierzchni. Odcinek szosy dnem doliny też nieprzyjemny z powodu dużego ruchu. Dojeżdżamy do Tarascon, skąd po krótkiej przerwie ruszamy do Ax les Thermes. Dziadek znajduje camping. Drogi, ale nie ma innego. Oszczędzimy robiąc domową kolację. Do kolacji potrzebne są jednak zakupy. Kiedy wyjeżdżamy z Leszkiem umyci i trochę zregenerowani, okazuje się, że market Champion zamykają nam o 19 -tej przed nosem. Jak policzył Leszek, ten market pracuje 7,5 godziny na dobę. Zaczynamy gorączkowo przeszukiwać miasteczko w poszukiwaniu sklepu spożywczego. Potrzebny sos do spaghetti i dodatki. Co za kraj!. Po 19-tej nic nie kupisz, przed 19-tą nic nie zjesz. Czasem to denerwuje. Na szczęście znajdujemy sklep, robimy zakupy i możemy wracać. Po kolacji idziemy na spacer po campingu. Spotykamy dwóch holenderskich motocyklistów, którzy kręcą się przed zamkniętą recepcją. Trzecia reguła – po 19-tej nie zameldujesz się na campingu. Zaczynam rozmowę, oni mówią, że na drzwiach jest napisane co robić, kiedy recepcja jest zamknięta, ale oni tego nie rozumieją. Mogę ci przetłumaczyć, mówię. „Go to Hell” po 19-tej. My też mieliśmy ten problem na początku podróży, ale już się przyzwyczailiśmy. Pytam zdezorientowanych Holendrów czy mają namioty. Tak. To rozbijcie się gdzie wam się podoba i tyle. Na spacerze po kolacji widzę, że posłuchali rady i budują obozowisko. Wymieniamy pozdrowienia.

23:00 – pozmywane po kolacji, zrobione notatki, pora spać. Jutro pobudka 6:15. Na dworze świeże górskie powietrze. Będzie pogoda.

Fragment naszej trasy na przekroju etapu Tour de France
Statystyka etapu VIII

Wyróżniony

Powrót w Pireneje 2007 etap VII

Wstęp do etapu VII (napisany 21.06.2021)

Rowerowa pogoda zachęca do odświeżenia wspomnień z Pirenejów. Kolej na etap VII, który jak do tej pory okazał się najbardziej wyczerpujący z powodu długości i sumy przewyższeń. Kolejny raz w tej podróży przejechaliśmy z Francji do Hiszpanii, żeby zaraz wrócić do Francji. Pirenejskie drogi często przecinają granice. Wszystkie cztery przełęcze tego etapu wielokrotnie znajdowały się na trasie Tour de France. Mój koszmar, Col de Mente aż 19 razy. Ta przełęcz zajmuje 256 miejsce na światowej liście najpopularniejszych wspinaczek rowerowych. To bardzo wysokie miejsce biorąc pod uwagę, że pozostałe z tego dnia są gdzieś ok. miejsca 4000. Publikując kolejne strony dziennika zaniechałem umieszczania zdjęć mapek naszych odcinków, bo były słabo czytelne. Są dwie bardzo ciekawe strony, gdzie można znaleźć profile podjazdów i mapki topograficzne. To www.climbbybike.com i www.cyclingcols.com . Col de Mente jest znana z nieprzewidywalnej pogody. My też nie mieliśmy najlepszej. W czasie Touru zdarzały się burze, potoki wody i błota na jezdni. W 1971 na tym podjeździe w strugach wody walczyli dwaj najlepsi kolarze tamtych czasów – niepokonany Eddy Merckx i jego najpoważniejszy konkurent Luis Ocana. Merckx przewrócił się na zjeździe, Ocana upadł na niego. Merckx się pozbierał i pojechał dalej, w końcu wygrywając cały wyścig. Na Ocanę wpadli następni kolarze. Jego obrażenia były na tyle poważne, że został zabrany helikopterem do szpitala. Na podjeździe na Col de Mente znajduje się pomnik upamiętniający to zdarzenie. Luis Ocana po zakończeniu kariery nie dał sobie rady z utratą sił i postępującym nowotworem, i w 1994 popełnił samobójstwo mając 49 lat. Polecam doskonały artykuł o tym kolarzu: https://naszosie.pl/2020/05/17/luis-ocana-kolarz-przeklety/ .

Luis Ocana po upadku na Col de Mente

Zapraszam do lektury naszych zmagań na Col de Mente i pozostałych podjazdach.

Zdjęcie mówi wszystko

Etap VII zapisany 27.06.2007

Bagneres-de-Luchon – Seix

Dzisiaj zaczynam pisać właściwie o 23-ej. Mamy za sobą najdłuższy i najcięższy z dotychczasowych etapów. Bagneres de Luchon do Seix przez cztery przełęcze. Razem 120 km i 2900 m podjazdów. Zaczynamy jak zwykle bardzo wcześnie. Przed siódmą już szykujemy śniadanie i pakujemy bagaże. Niestety jak zwykle zajmuje to dużo czasu. O 9:30 wyjeżdżamy na trasę. Początek jest bardzo zimny. Rano temperatura na campingu wynosiła 11 stopni. Jesteśmy ubrani w ciepłe rzeczy i kurtki. Prosto z Bagneres zaczynamy podnosić się na Col du Portillon (1320). Startujemy z 620 metrów, przełęcz ma 1320 m co oznacza 700 m do góry. To jest do wjechania na odcinku 9,5 km. Pogoda zaczyna się poprawiać, robi się na tyle ciepło, że rozbieramy się z ciepłych ciuchów. Na przełęczy już normalnie, zimno. Robimy zdjęcia i w dół, do Hiszpanii. Po paru chwilach otwiera się wspaniały widok na dolinę Garonny. To jakby gigantyczny rów wyrżnięty w olbrzymich górach. Dno doliny, tam gdzie zjeżdżamy, jest na 700 metrach. To oznacza, że miasteczko Bossost widzimy jak na makiecie z wysokości 600 m. Widok z drogi zjazdowej daje pojęcie o głębokości doliny, bo rów ograniczony jest zboczami gór przekraczających wysokość 2200 metrów. Na dole w miasteczku, w miejscu włączenia się w drogę międzynarodową z Saragossy do Tuluzy grupa policjantów z długą bronią, z jednej strony steruje ruchem na skrzyżowaniu, z drugiej wygląda na blokadę drogi. Wzdłuż środkowej linii ustawione są słupki uniemożliwiające wyprzedzanie. Policjantka z lufą karabinu sięgającą do kolan wnikliwie przygląda się wszystkim przejeżdżającym. My z biegiem Garonny posuwamy się w kierunku Francji. Droga opada, ale mamy bardzo silny przeciwny wiatr. Tak jakby ktoś pchał olbrzymie masy powietrza tym gigantycznym rowem w wielkim masywie górskim. To jedyne miejsce na dzisiejszym etapie, gdzie temperatura przekracza 20 stopni. Wiatr potęguje jednak uczucie chłodu. Po długim odcinku szosowym w dużym ruchu dojeżdżamy do miejscowości St. Beast, gdzie nasza droga skręca na Col de Mente (1349). Jesteśmy zaledwie na 500 metrach. Mamy do góry 850 m na 9 kilometrach. Droga natychmiast staje dęba. Zaczynają się stopnie, które mają po 14-15% nachylenia. Dołączam tę przełęcz do najgorszych podjazdów. Przoduje Iraty, która drugiego dnia pozbawiła nas sił. Zaraz za nią Col de Marie Blanque, z nachyleniami do 19% i maratonem.

Przekrój podjazdu na Col de Mente

Na Col de Mente dziadek usiłuje nas namówić na jakieś jedzenie w barze, ale my twardo pchamy się do przodu. Zjeżdżamy 600 m na 7 kilometrach do miejscowości Couledoux, skąd po 3,5 km odgałęzia się droga na Col de Portet d’Aspet. Przełęcz niby niewysoka bo 1069 m, ale my stoimy na początku podjazdu, na 600 metrach i mamy przed sobą ponad 450 m na 4,5 km. To kolejny dzisiaj horror. Droga cały czas wznosi się monotonnie stromo. W połowie doganiamy rowerzystę, który z ciężkimi (lub tylko dużymi) sakwami drapie się do góry na triplu (potrójna przekładnia z przodu). Kiedy widzimy go z daleka jeździ zakosami przez całą szerokość drogi. Też mi się to zdarzało szczególnie drugiego i trzeciego dnia.

Kompletnie umordowani wyciągamy się na przełęcz. Stąd w dół i dość długi odcinek odpoczynkowy do początku podjazdu na ostatnią dzisiaj przełęcz Col de la Core. Przed podjazdem na Col de la Core postanowiliśmy jednak coś zjeść w przydrożnym barze. Reklamy prowadziły do miejscowości St. Lary. Tu zjazd w boczną uliczkę za znakami i znajdujemy się przed historyczną oberżą, w której, a jakże , o tej porze nie ma nic do jedzenia. Pijemy jednak gorącą herbatę i zagryzamy naszymi kanapkami i żelami energetycznymi.

Podjazd na Col de la Core (1395) też jest długi. Wreszcie nachylenie rozłożone jest na długim dystansie. Najgorsze średnie nachylenie na kilometrze to 7,5%. Wolno pokonujemy te 850 metrów do góry. Droga jest już zupełnie pusta. Dzisiaj ruchu turystycznego w ogóle prawie nie było, podobnie mało było kolarzy. Kiedy wyjeżdżamy na przełęcz w chmurze (10 stopni) jest godzina 18-ta. Col de la Core przypomina trochę Salmopol. Długie podjazdy przez las, nie za dużo serpentyn, krajobraz beskidzki, gdyby nie wysokość przełęczy i gór nas otaczających.

Przekrój podjazdu na Col de la Core

Gratulujemy sobie z Leszkiem na przełęczy udanego dnia. Sprawdzam licznik, suma podjazdów 2900 metrów. Spadamy do miejscowości Seix, gdzie dziadek już znalazł camping. Po 9 godzinach od wyruszenia jesteśmy na miejscu.

Codzienny rytuał mycia, odpoczynku, obiadu urozmaiciło wykonane przeze mnie pranie. Niestety źle nastawiłem program w suszarni i nie wiem, czy do jutra to wszystko mi wyschnie. Temperatura zewnętrzna o 23:00 to 14 stopni. Ciekawe czy nad Morzem Śródziemnym też taka będzie.

Miasteczko Seix
Bungalowy na campingu Haute Salat w Seix
Statystyka etapu VII
Wyróżniony

Powrót w Pireneje 2007 etap VI

Wstęp do etapu VI
Jesteśmy w sercu Pirenejów. W czerwcu 2007 ruch samochodowy na górskich drogach był minimalny. Z tej perspektywy mijane miejscowości, szczególnie po opuszczeniu francuskiej, biednej i dzikiej części Kraju Basków, wydawały się naprawdę okazałe. Odnawiam informacje korzystając z angielskiej Wikipedii i okazuje się, że nasze miasteczko startowe, St. Marie de Campan liczy 1200 mieszkańców (śmieszy wyskakująca w Google reklama Bookingu: „10 najlepszych hoteli w St. Marie de Campan”), Arreau, przez które przejedziemy, niespełna 900 osób a uzdrowisko Bagneres de Luchon raptem 2300, choć kilkadziesiąt lat temu dobijało do 4000. Opisuję je w dzienniku jako miniaturkę Nicei, jedziemy elegancką ulicą, widać nawet luksusowe samochody w postaci dwóch Chryslerów 300C. Luksus Chryslerów z pierwszej dekady lat dwutysięcznych przeminął bezpowrotnie i pewnie też pomału przemija luksus i moda na takie uzdrowiska jak Bagneres de Luchon.

Bagneres de Luchon – stolica Pirenejów

Etap VI zapisany 26 czerwca 2007

St. Marie-de-Campan – Bagneres-de-Luchon
Dzień w hoteliku wita nas pogodnym niebem i strasznym chłodem. Po szybkim śniadaniu nie mogę sobie darować i zarządzam wjazd samochodem na Tourmalet, żeby zobaczyć i sfotografować to, czego nie było widać wczoraj. Widoczność jest rzeczywiście dobra, podnosimy się stromo do góry. Jadąc do góry przez las omijamy sępa, który maszeruje piechotą po poboczu. To widocznie wyrośnięte pisklę, które jeszcze nie lata, lub chory albo ranny ptak.
Droga wyprowadza z lasu na gołe zbocze. To już w pełni wysokogórski krajobraz. Dojeżdżamy do stacji narciarskiej La Mongie. To grupa budynków, od których na wszystkie strony rozchodzą się wyciągi w wielkim kotle wysokogórskim. Otaczają nas szczyty, skaliste jak w Tatrach, o wysokości sięgającej 2800 metrów, Co ciekawe, wyciągi kończą się dość wysoko na skałach. Zbocza są tak strome, że nie bardzo mogę sobie wyobrazić jeżdżenie na nartach. U wylotu La Mongie (droga w samej miejscowości ma kilkanaście procent nachylenia) po lewej stronie stoi supernowoczesny budynek jakiegoś hotelu czy apartamentowca. Pamiętam z wczorajszego zjazdu śmieszny widok, bo z mgły wyłoniła się krowa i w tym samym momencie ten budynek jako tło. Byłem wczoraj zły na krowy szwendające się po drodze, bo cała szosa była zapaprana ich odchodami, co w deszczu i przy stromym nachyleniu zwyczajnie groziło wywrotką na gównie.
Szosa z La Mongie wydostaje się na ścianę kotła i serpentynami po ścianie wznosi na przełęcz. Widok jest przepiękny, ale groźny. Chyba lepiej, że wczoraj tego nie widzieliśmy. Na przełęczy robimy zdjęcia, temperatura stabilizuje się na poziomie 4 stopni.

La Mongie spod przełęczy Tourmalet
Po wczorajszym deszczu na przełęczy pogoda ale tylko plus cztery stopnie


Zjeżdżamy z powrotem do St. Marie de Campan, żeby bez pośpiechu przed 11-tą zacząć prosto spod hotelu wspinaczkę na Col d’Aspin (1304). Przed wyjazdem wymieniam tylne klocki hamulcowe w rowerze Leszka, wczorajszy zjazd z Tourmalet w deszczu wykończył je ostatecznie.
Pogoda się trzyma, jest tylko zimno. Dzisiaj dziadek jedzie po naszej trasie. Wczorajszy dzień kosztował go za dużo nerwów. Mieliśmy kryzys w zespole, ale udobruchaliśmy dziadka z pomocą pstrąga i winka.
Pierwszy wjazd dzisiaj bardzo przyjemny i właściwie bez historii. Ostatnie 6 km to prawdziwy podjazd, który pokonujemy bez jednego zatrzymania. Na przełęczy dziadek upaja się pięknymi widokami i rozmawia po francusku z koniem który nam wylizał ciepłą maskę samochodu. Całe stado koni-żebraków obchodzi wszystkie auta, żeby wyłudzić coś do jedzenia. Jest wielu kolarzy, za nami wyjeżdża grupa w towarzystwie dwóch samochodów dostawczych z przyczepami na rowery. Jak zawsze robimy zdjęcia, ubieramy się i jedziemy w dół.

26 czerwca w wielkich górach – ciepło nie było


Zjazd do Arreau to jeden z przyjemniejszych zjazdów, które zaliczyliśmy. Równy asfalt, dobra widoczność pozwalają rozwijać spore prędkości. Nierzadko przekraczamy 60km/h tnąc zakręty gdzie można. Na wjeździe do Arreau zatrzymujemy się, dziadek dojeżdża. Z Arreau zaczynamy podjazd na kolejną przełęcz Col de Peyresourde (1589). Musimy się podnieść 800 m. Początkowo jest stromo, potem droga biegnie doliną rzeki przy niewielkim nachyleniu. Przed nami widok olbrzymiej doliny kończącej się gdzieś w oddali szczytami przyprószonymi śniegiem. Dojeżdżamy do skrzyżowania, na którym w głąb doliny odbiega droga, a nasza trasa przenosi się na lewe zbocze i zaczyna się wyraźnie podnosić.
Przy skrzyżowaniu zastajemy grupę kolarzy z Col d’Aspin w porze i pozach południowego posiłku. Jedziemy równo do góry, przeważnie 8-9%. Na 5 km przed końcem podjazdu Leszek nie wytrzymuje mojego wolnego tempa i odjeżdża do przodu. Mija mnie jeden z dostawczych samochodów od grupy z rowerami, ale nikt z kolarzy mnie nie dogania. Ostatni odcinek to dość wyczerpujące psychicznie proste rampy, lub delikatne łuki i droga widoczna w dalszej perspektywie na zboczach, mocno nachylona. Ostatecznie wjeżdżam w niezłej formie. Na przełęczy dziadek i Leszek odkryli już bar i przy pełnej mojej aprobacie raczymy się po chwili gorącą herbatą i naleśnikami złożonymi na cztery z miałkim cukrem w środku. Naleśniki są niewielkie i kupuje się je na tuziny po 4 euro. Ostatecznie zjadamy dwa takie talerze po tuzinie naleśników. To już prawie koniec na dzisiaj. Tylko zjazd do Bagneres-de-Luchon 14,5 km. Gorąca „koza” w barze dobrze suszy przepocone na plecach ubranie i odbiera chęć wyjścia. Ruszamy jednak w dół, temperatura 17-20 stopni. Bagneres-de-Luchon okazuje się uzdrowiskiem z bardzo interesującą główną ulicą z ekskluzywnymi sklepami, hotelami jak w Nicei na Rue des Anglais, tylko w miniaturze. Jest wystarczająco luksusowo aby pojawiły się dwa Chryslery 300c. Jeden przed hotelem drugi przed polem golfowym.

Bagneres de Luchon (zdjęcie z Wikipedii)

Znajdujemy biuro informacji turystycznej, gdzie Leszek dostaje plan miasta i katalog wszystkich campingów. Dzisiaj my szukamy miejsca na nocleg bo potrzebujemy domku, żeby dojść do porządku z rzeczami po Tourmalet, a dziadek czeka na nasz sygnał gdzieś na peryferiach. W trzecie próbie znajdujemy domek, dziadek dojeżdża szybko. Po kąpieli i przebraniu wyjeżdżamy na zakupy. Dzisiaj kolacja ” w domu”. W markecie sieci Casino kupujemy 2 butelki wina, 2 paczki makaronu, 2 słoiki sosów, słoik korniszonów, słoik cebulek, 6×2 litry wody do bidonów. Rachunek 14,60 i co najmniej 2 obiady.
Menu wieczoru to makaron z sosem baskijskim przypominającym leczo, wzmocnionym przesmażonymi kawałeczkami salami i plasterkami korniszona do smaku. Do tego butelka wina prowansalskiego. Do herbaty maślane bułeczki z czekoladą, Leszek dobija jeszcze czymś konkretnym.
Dziadek po winku rozgaduje się i dyskutują z Leszkiem o historii Anglii w powiązaniu z historią Francji lub na odwrót. Ja słyszę strzępy rozmów smarując łańcuchy naszych obolałych rowerów.
Jest pochmurno, chmury bardzo nisko, czasem padają pojedyncze krople. Kiedy piszę te słowa Leszek śpi w ubraniu i słuchawkach, potem się ocknie i przebierze, dziadek poszedł spać tradycyjnie. Łańcuchy posmarowane, naczynia pozmywane – 22:00 pora spać.

Podjazd z St. Marie de Campan na Col d’Aspin
Podjazd z Arreau na przełęcz Peyresourde
Statystyka etapu
Wyróżniony

Pireneje 2007 odpoczynek i etap V

Wprowadzenie do dziennika

Wstęp do etapu V (napisany 21.09.2020)

Nasza droga przez Pireneje biegła ścieżkami i drogami dawnych i obecnych wyścigów Tour de France, które są zawsze najważniejszymi wydarzeniami sezonu kolarskiego. Tak się składa, że wczoraj zakończyła się na Polach Elizejskich w Paryżu 107 edycja tego wyścigu. Kilka dni wcześniej 18 etap we wspaniałym stylu wygrał Michał Kwiatkowski. Jeśli ktoś nie widział, to polecam obejrzeć niecodzienny przykład współpracy i przyjaźni w drużynie. Kolarstwo to sport drużynowy choć wygrywa jeden zawodnik. Nie zawsze tak było. Wczesne lata Touru należały do herosów.  Wyobraźcie sobie kolarzy jadących na rowerach po kilkanaście godzin dziennie, od świtu do nocy, ponieważ długość całego wyścigu, począwszy od roku 1911 aż do 1929 przekraczała 5000 km, a w 1926 wyniosła rekordowe 5745 km! Trasy tamtych edycji były dłuższe o ponad 2000 km od dzisiejszych! Co prawda trwały cztery tygodnie, ale to jeden tydzień męki wiecej niż dzisiaj. Etapy miały po 300 i więcej kilometrów a w każdej edycji był jeden lub dwa powyżej 400 km. Trzeba było wyjątkowej siły fizycznej i siły woli, żeby to wytrzymać. Jednym z herosów tamtego okresu był Eugene Christophe. Startował w Tour de France 11 razy a ukończył 8 z nich. Nigdy nie wygrał ale wiele razy był blisko zwycięstwa. W 1913 roku wjeżdżał na przełęcz Tourmalet naszą trasą. Był wtedy na drugim miejscu w klasyfikacji, ale na podjeździe uzyskał taką przewagę, że na przełęczy, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, był już wirtualnym liderem. W połowie zjazdu zorientował się, że coś niedobrego stało się z rowerem, bo nie może nim kierować. Udało mu się zatrzymać i wtedy okazało się, że pękły widełki trzymające przednie koło. Christophe zszedł piechotą z rowerem 10 kilometrów do miejscowości St. Marie de Campan. W międzyczasie minęli go konkurenci. W wiosce napotkana dziewczynka zaprowdziła go do kowala, który mógł mu naprawić rower, ale tak naprawdę nie mógł, bo kolarz musiał to zrobić sam. Takie były wtedy przepisy. Naprawa pod kierunkiem fachowca trwała kolejne trzy godziny. Na koniec sędziowie ukarali go jeszcze trzyminutową karą za to pozwolił małemu chłopcu o imieniu Corni dmuchać w miechy potrzebne do nagrzewania materiału podczas naprawy. Christophe wsiadł na rower, przejechał jeszcze dwie góry i dokończył etap w Bagneres-de-Luchon. Ostatecznie skończył wyścig na siódmym miejscu. Na pamiątkę tego wydarzenia na przełęczy Tourmalet stoi pomnik, pod którym fotografują się wszyscy zdobywcy, drugi pomnik stoi w St. Marie de Campan, a na zabytkowej kuźni pana Lecomte umieszczono pamiątkową tablicę.

Kiedy dzisiaj czytam swój dziennik, to widzę mało dramatyzmu w najbardziej dramatycznym etapie. Byliśmy tak skupieni na tym, żeby zjechać cało w tych warunkach, że właściwie inne odczucia zeszły na dalszy plan. Odcinek po krowim łajnie niewątpliwie przybliżył nas w czasie do Christopha. Nigdy przedtem ani potem nie byłem tak wychłodzony. Prawdziwy horror przeżywał dziadek zmuszony do nawigowania do nowego celu. Opowiadał potem, że zatrzymywał się przed rondami, obchodził je piechotą, żeby zlokalizować właściwy wyjazd i ruszał do natępnego. W deszczu i widząc na jedno oko nie był w stanie zrobić tego inaczej.

Pora wrócić do roku 2007. Przed etapem V jeszcze dzień odpoczynku przeznaczony na leniuchowanie i umiarkowane obżarstwo.

Dziennik 24.06.2007: dzień odpoczynku w Argeles-Gazost

Dzisiaj dzień przerwy – niedziela. Zaczynamy go bardzo leniwie. Po obudzeniu piszę dziennik z poprzednich dni, dziadek i Leszek śpią dłużej. Silne postanowienie aby wstać o 9 nie skutkuje, wreszcie jemy śniadanie ok. 10-tej i przed 11-tą wyjeżdżamy samochodem w stronę Lourdes na małe zwiedzanie i poszukiwanie sklepu. Do Lourdes dojeżdżamy drogą szybkiego ruchu. Przejeżdżamy na drugą stronę miejscowości i tam znajdujemy ostatni otwarty supermarket. Wpadamy do środka na 20 minut przed zamknięciem. W niedziele tylko do 11:45. To sklep sieci Netto. Inne sklepy w okolicy, w tym Leclerc zamknięte są na głucho.

W drodze powrotnej objeżdżamy Lourdes samochodem, robimy zdjęcia i wracamy starą drogą, przez liczne miejscowości w dolinie. Okazuje się że jest tam zatrzęsienie campingów i hotelików. Po powrocie do hotelu znów jemy, leżymy i śpimy. O 17-tej wyruszamy spacerkiem do miasteczka aby znaleźć tam restaurację, gdzie będzie można zjeść spaghetti. Restauracji jest wiele, otwierają się dopiero po 19-tej. Znajdujemy właściwą. Wybór był dobry. Nasza kolacja trwa do 21. Jak zwykle opróżniamy karafkę wina.

Kolacja w Argeles-Gazost – jednak butelka wina i karafka wody

W drodze powrotnej przechodzimy przez park miejski, gdzie dobiega końca sobotnio-niedzielny festyn. Gra jeszcze zespół typu „dobre stare chłopce”. Lecą bluesy, utwory w stylu Johnniego Hallyday’a i country. Bawi się i słucha muzyków nie więcej niż 20 osób. Nawet dziadek zaczyna podtańcowywać. Jakiś człowiek w strasznie upapranym ziemią ubraniu tańczy z kobietą, która zrzuca klapki i skacze boso po parkowym żwirze. Dochodzą do nas dwie dziewczyny ze śmiesznym czarnym szczeniakiem z białymi skarpetkami i krawatem. Dziewczyna w czarnej sukience z usztywnioną nogą robi zdjęcia. Wszyscy wydają się znać ze sobą i przyjaźnić. Kiedy dziewczyna ze sztywną nogą wchodzi do muzyków i zaczyna śpiewać koszmarnie fałszując dochodzimy do wniosku, że pora iść do hotelu. W podjęciu decyzji pomagają nam czarne burzowe chmury, które zeszły z gór z zachodniej strony i ponaglają nas deszczem i paroma grzmotami.

W hotelu przygotowania rzeczy na następny dzień, pakowanie i mocne postanowienie wczesnego wyjazdu. W końcu atakujemy Tourmalet, legendarną przełęcz Tour de France, najwyższy punkt naszej wyprawy – 2115 m n.p.m.

Dziennik 25.06.2007 – etap V Argeles-Gazost – St. Marie de Campan

Wstajemy o 6:40. Przygotowania do etapu przez Tourmalet idą sprawnie do momentu, kiedy okazuje się, że pół zawartości Leszka camelbacka wypłynęło do plecaka. Gdzieś jest jakiś błąd, bo bukłak wyciągnięty z plecaka nie ma ochoty przeciekać. Nerwy napięte, suszenie plecaka i zawartości z dokumentami włącznie. Przydaje się hotelowa suszarka. Czas ucieka, ale pogoda też nie nastraja optymistycznie. Chmury po wczorajszej burzy wcale się nie rozeszły. Jest właściwie mokro. W końcu ubieramy kurtki i w drogę. Czeka nas 1700 m do góry, a potem jeszcze dwie przełęcze. Po pierwszej godzinie a potem po drugiej utwierdzamy dziadka przez telefon, że my pchamy się na górę, a on może jechać do miejscowości etapowej, Bagneres-de-Luchon, Chmura jakby uciekała przed nami do góry. Cały czas mamy ją 200 m nad głowami. W takiej scenerii wjeżdżamy w boczną drogę, gdzie zaczyna się właściwy podjazd. Dolina jest wąska i po krótkim czasie zmienia się w wąski kanion o pionowych ścianach. Cały czas wznosimy się przy nachyleniu 4-5%. Rzeka, która była niedawno na naszym poziomie, zniknęła gdzieś głęboko pod nami. Mijamy kamienny most łączący brzegi kanionu, stary i zrujnowany. Po drugiej stronie wypatruję drogi, do której prowadził, ale zbocze jest równo zarośnięte. Strome zbocza, gęsta roślinność i ciemna chmura tworzą scenerię jak z powieści Tolkiena. Mijamy widoczne po lewej stronie na zboczu kamienne miasteczko. Wszystkie domy z szarego kamienia, dachy identyczne, grafitowe. Droga mija kolejne miejscowości wypoczynkowe i wznosi się coraz ostrzej. Niestety, chmura, która momentami była bardzo cienka gęstnieje i coraz więcej z niej wody. Jest zimno.

Nachylenie na podjeździe

Mgła odbiera nam przyjemność obejrzenia krajobrazu, który jest tutaj wyjątkowo piękny. Jesteśmy w najwyższej części Pirenejów i powinniśmy widzieć z przełęczy główny grzbiet ze szczytami przekraczającymi 3000 m. Zamiast tego przejeżdżamy pod widmowym wyciągiem krzesełkowym, który ciągnie gdzieś w górę puste krzesełka. Za chwilę z chmury wyłania się stado owiec, które gdzieś wędruje, częściowo korzystając z drogi. Po raz kolejny zastanawiam się, dlaczego mają futro pomalowane farbą. Wyglądają śmiesznie, bo są ostrzyżone i tylko na grzbietach pozostawiono im trochę wełny. Wyglądają jakby miały narzucone na grzbiet kożuszki. Owce schodzą nam z drogi, barany śledzą nas marsowym wzrokiem. Za chwilę mija nas stadko maruderów, które kłusem gonią za głównym stadem.

W prawie zerowej widoczności wyjeżdżamy na przełęcz Tourmalet (2115). Jest zimno i mokro. Pakujemy się do baru na gorącą herbatę, którą uzupełniamy naleśnikami z konfiturami. Ściany baru pokryte są pamiątkami po herosach Touru. W końcu ubieramy się w ciepłe rzeczy. Leszek polar, a ja bluzę Mapei. Zakładamy kurtki, kaptury, ciepłe rękawiczki i wychodzimy, żeby przed zjazdem zrobić sobie zdjęcie pod tablicą i pomnikiem kolarza Eugene Christophe’a. Ten bohater był na rowerze na przełęczy Tourmalet w 1913 roku. Nikt nie słyszał wtedy o przerzutkach.

Tourmalet we mgle i deszczu
Zjazd do Sainte Marie de Campanśrednie nachylenia na kilometrze

W tym momencie z przeciwnej strony wjeżdża kolarz. To jakiś zawodowiec, filigranowy Hiszpan. Robimy sobie zdjęcie, on robi nam świetne ujęcie z rzeźbą Christophe’a. Mgła gęstnieje makabrycznie. Próbuję się dogadać na temat pogody. Z tego, co mówi wynika, że mgła zniknie, a deszczu nie będzie. Niestety, coś się chyba zmieniło w międzyczasie. Zjeżdżamy we mgle przechodzącej coraz wyraźniej w deszcz. Droga jest bardzo mokra, wkrótce mamy już mokre nogi i to, co wystaje spod kurtki. Temperatura 7 stopni. Zjeżdżając wychładzamy się coraz bardziej. Woda płynie nam po twarzach. Obniżamy się o 1000 metrów i nic się nie poprawia, jest coraz gorzej. Po 17 km dojeżdżamy do miejscowości St. Marie de Campan, skąd powinniśmy zacząć podjazd na Col d’Aspin. W tych warunkach to niemożliwe. Jestem tak przemarznięty, że nie mogę utrzymać mapy w rękach. Zatrzymujemy się w podcieniach kościoła, chowamy się w środku. Dzwonimy do dziadka, który jak się okazuje też błądzi w deszczu. Musimy znaleźć jakieś ciepłe miejsce. Na murze na wprost naszych oczu napis Hotel de Deux Cols (Hotel Dwóch Przełęczy). Podjeżdżamy, jest pokój. Przekazujemy informację dziadkowi, który bez trudu lokalizuje nas na mapie, ma jednak straszne trudności w nawigacji w padającym deszczu. Dojeżdża do nas po dobrej godzinie.

W międzyczasie zrzucamy mokre ciuchy, kąpiemy się w gorącej wodzie i pakujemy pod koce. Po przyjeździe dziadka Leszek musi naciągnąć na tyłek mokre majtki i przynosi torby z rzeczami. Wreszcie możemy się ubrać. Po 19-tej schodzimy na kolację. Na kolację jemy zupę warzywną (przecierana kartoflanka z marchewką), na drugie dziadek pstrąga, my steki, na szczęście dziadek dostaje talerz makaronu, który nam oddaje za trochę naszych frytek. Do tego ½ litra lokalnego wina i ser miejscowy na deser.

W międzyczasie do hotelu dojeżdża grupa Anglików, wyglądają na poważnych sportowców. Jeden ma nawet koszulkę z napisem „2007 Ironman Finisher – South Africa”. Kiedy dowiadujemy się, że jadą od morza do morza w 4,5 dnia, udaje nam się zdobyć plan ich przejazdu. Okazuje się, że etapy mają długie, ale podjeżdżają połowę tego co my. Podniesieni tym na duchu, i niebieskim niebem nad naszymi głowami idziemy spać. Na dworze nie więcej niż 5-7 stopni.

Trasa etapu przez Tourmalet, po prawej przerwana z St. Marie de Campan
Statystyka etapu V
Wyróżniony

Pireneje 2007 IV etap

Wstęp do etapu IV napisany 7 września 2020

Wreszcie mam dobry timing. Wczorajszy etap Tour de France spotkał się z trasą naszego etapu IV, o czym przeczytacie w kolejnej relacji. Przed podjazdem na pierwszą przełęcz zatrzymała nas blokada drogi z powodu przejazdu kolarzy. Obserwacja prawdziwego zachodniego maratonu dla amatorów była absolutnie niezwykła. Tysiące kolarzy rozciągnietych na długość godziny, bo tylko tak można to było zmierzyć, wreszcie możliwość jazdy wśród nich tak, jakbyśmy w tym uczestniczyli – niesamowite. Do dzisiaj pamiętam to czekanie na blokadzie. Najpierw ciekawość, potem zniecierpliwienie, potem nuda, potem odjechałem w boczną żwirową drogę za potrzebą i złapałem gumę, potem wymieniłem dętkę a oni jechali i jechali bez końca, grupa za grupą. Pamiętam też doskonale żandarma, który nas w końcu puścił. Olbrzym w granatowym mundurze i butach oficerkach. Samym wyglądem budził szacunek. Miałem kiedyś inne zdarzenie z żandarmem. Z miejsca, gdzie samochody jadące Avenue de la Grande Armee wjeżdżają na Plac Charlesa de Gaulle w Paryżu, czyli na słynny Plac Gwiazdy z Łukiem Triumfalnym, chciałem zrobić zdjęcie w kierunku dzielnicy Defence i Wielkiego Łuku Trumfalnego. W tym celu postanowiłem pozostać na wąskiej wysepce rozdzielającej jezdnie podczas zielonego światła dla pojazdów a czerwonego dla pieszych. Przeszedłem na wysepkę na zielonym i poczekałem aż światło się zmieniło. W tym momencie przy mnie pojawił się żandarm, równie duży jak ten w Pirenejach. Nic nie mówiąc po prostu zasłonił mnie sobą. Był zdecydowanie bardziej widoczny dla samochodów ode mnie. Tak, po prostu, rozumiał swoją rolę w tej sytuacji. Zrobiłem zdjęcia, światło się zmieniło, żandarm bez słowa wrócił na swój posterunek przy skrzyżowaniu a ja dokończyłem przechodzenie.

Wracając w Pireneje – podjazd na przełęcz Col de Marie Blanque i zjazd do Laruns kończył wczoraj etap Tour’u, dla nas był początkiem trudnego dnia z mnóstwem atrakcji – maraton, jeden z najtrudniejszych podjazdów (Aubisque), zakrzywiony, ciemny tunel, stare samochody i wieczorna fiesta. O tym wszystkim w relacji z etapu IV jazdy przez Pireneje na go-tl.pl

Poranek pod Trzema Osłami

23.06

Etap IV: Issor – Argeles-Gazost

Jak zwykle usiłujemy wstać wcześnie. 7 rano w głębokiej dolinie to właściwie szarówka. Słońce pokazuje się koło 8-ej. Dzisiaj mamy nocleg ze śniadaniem, więc meldujemy się na parterze dawnej obory. Wcinamy bagietki z dżemem i croissanty i, o dziwo, jesteśmy najedzeni. Rozmawiam z właścicielem o historii tego miejsca. Okazuje się że dom mieszkalny i obora mają ponad 300 lat. (Dach obory jest pokryty kamienną dachówką, ułożoną z płaskich kawałków łupka, co doskonale widać wchodząc po zewnętrznych schodach na mieszkalne pięterko). Obecni właściciele kupili to gospodarstwo 8 lat wcześniej, kiedy jeszcze działało i wszystkie pomieszczenia spełniały swoje pierwotne funkcje. Przeprowadzili remont i przebudowę i uruchomili restaurację, która stała się znana w całej okolicy (stąd pewnie ceny) i funkcjonowała cały rok. Dwa lata wcześniej szef miał poważne kłopoty z kręgosłupem i przestali tak intensywnie pracować. Przygotowali pokoje gościnne i teraz oberża jest czynna w sezonie letnim, właściwie od Wielkanocy do września i otwiera się na dwa tygodnia w okresie Bożego Narodzenia i na kolejne dwa w sezonie narciarskim. Mieliśmy dużo szczęścia (dziadek), bo od dzisiaj do końca sierpnia wszystkie pokoje są już zarezerwowane. Po spakowaniu wszystkich rzeczy i kanapek do plecaków wyruszamy ok. 10:30. Dziadek dzisiaj decyduje się jechać naszą trasą, zresztą nie bardzo jest jak jechać inaczej.

Przejeżdżamy ok. 10 km i przed skrętem na naszą pierwszą przełęcz Col de Marie Blanque (1035 m n.p.m.) natrafiamy na blokadę ruchu. Słychać syreny karetek. Podejrzewamy wypadek. Dziadek zostaje w kolejce unieruchomionych aut a my podjeżdżamy zobaczyć co się dzieje. Droga jest zablokowana, bo od strony hiszpańskiej jadą kolarze. Jakiś wyścig? Przejeżdża grupa 100 osób, za nią następna i następna i następna. Porządkowi machają chorągiewkami, kierując ich na podjazd i pokrzykując „venga”, to muszą być Hiszpanie. Żandarmi blokujący drogę to Francuzi. Widzimy już, że to nie wyścig ale maraton. Pytam żandarma ile osób jedzie w tym maratonie. Nie mogę uwierzyć, kiedy rysuje mi liczbę zer, choć zrozumiałem francuski liczebnik. 7000 kolarzy jedzie na naszą przełęcz.

Po kolejnej półgodzinie, naprawie tylnego koła (złapałem gumę), podchodzę do szefa żandarmów i pytam po angielsku czy możemy jechać. Facet robi wymowny ruch ręką i włączamy się w końcówkę maratonu. Okazuje się ze bez większego trudu przechodzimy z Leszkiem jedną grupkę, potem następne. To już końcówka, widać, że amatorzy, choć sprzętowo dobrze przygotowani, ale dla nas jakiś sprawdzian własnej siły. Zaczyna się naprawdę stromy podjazd. Tabliczki przy drodze informują o średnim nachyleniu na najbliższym kilometrze. Mijamy kolejne z nich: 8%, 9%, 10%, 11,5%. To oznacza, że jeśli średnio ma być ponad 11%, a na pierwszych 500m jest 7% to potem może być już tylko bardziej stromo, aż do kilkunastu. Po wyjeździe na przełęcz mój licznik pokazał maksymalnie 19%. Leszek odjechał do przodu na samym początku podjazdu. Ja jadę swoim tempem, ale i tak wyprzedzam wszystkich. Dogoniło mnie tylko 2 może 3 kolarzy. Najśmieszniejszy jest fakt że ścigamy się przy prędkościach pomiędzy 5 a 7 km/h. Dużo osób zsiadło z rowerów i prowadzą je do góry. Z boku drogi samochody z hiszpańskimi kibicami, którzy głośno dopingują wszystkich. Atmosfera wielkiej imprezy. Bokiem przemykają porządkowi na motocyklach i quadach. Dziadek wbił się też jakoś w kolumnę maratonu i przejeżdża obok.

Uczestnicy maratonu zaczynają podjazd na Col de Marie Blanque
Profil podjazdu na Col de Marie Blanque

Mija mnie karetka, z której lekarz czujnym okiem przygląda się każdemu kolarzowi. To bardzo dobry pomysł, bo niektórzy robią wrażenie półprzytomnych nawet znacznie później, już na zjeździe. Wreszcie końcówka, podjazd jak po drabinie, ale zrzucam na mniejsze kółko i mijam ostatnich czterech kolarzy. Do ludzi, którzy biją brawo na przełęczy wołam po angielsku ze jestem turystą z Polski i nie jadę w wyścigu.

Choć to niewiele ponad 1000 metrów n.p.m. jest pochmurno i wieje silny wiatr. Zimno, ubieramy się do zjazdu w kurtki.

Na przełęczy pozostawiamy dużo samochodów powiązanych z maratonem. Zaczynamy zjazd nie czekając na dziadka, Telefony w tych górach nie działają. Po 200m obniżenia wjeżdżamy na płaski teren. To płaskowyż Plateau Banou. Przejeżdżamy po płytach pod którymi chyba są czytniki chipów, które maratończycy wiozą na swoich rowerach. Potem jest dla nich pewnie dojazdówka, bez pomiaru czasu. Za tą prowizoryczną metą liczne namioty serwisowe firm rowerowych, autokary, ale widać już też porządkowych sprzątających gigantyczny bałagan po 7000 rowerzystów i kilku setkach osób związanych. Przypominam sobie, że na końcu podjazdu pod przełęcz spotkałem brygadę z kubełkami na śmieci zbierającą każdy papierek wyrzucony przez kolarzy. Po drodze widziałem bidony, szkiełka od okularów, odblaski, rękawiczki, a na zjeździe, w szybkim miejscu czapeczkę – widocznie komuś zwiało. Nasze kaski trzymają się mocno. Suniemy po pięknych łukach i serpentynach na dno doliny. Dojeżdżamy do miejscowości Bielle, gdzie mamy skręcić w prawo na główną drogę. Na skrzyżowaniu porządkowi usiłują skierować nas w lewo jak maratończyków, my jednak zjeżdżamy w prawo i zatrzymujemy się. Kiedy usiłujemy dodzwonić się do dziadka, toyota ukazuje się spomiędzy domów, 300 metrów przed nami. Telefon wreszcie działa, dziadek zatrzymuje się. Okazuje się że samochody żandarmi kierowali skrótem przez miasteczko, aby nie mieszały się z kolarzami. Ruszamy w stronę Laruns, aby po chwili odkryć, że zbliżamy się do ronda, łączącego naszą szosę z obwodnicą miasteczka, na której maratończycy też jadą w naszą stronę, w kierunku Hiszpanii. Dajemy się dogonić małej grupie, którą prowadzi silnie wyglądający mężczyzna wiozący „na kole” kobietę w takiej samej koszulce. Widać walczą w klasyfikacji par. Za nimi młody chłopak, bardzo szczupły, na Bianchi, który ma wyraźne trudności z utrzymaniem koła. Po którymś odpadnięciu wyprzedzam go i podłączam się do pary. Dojeżdżamy do Laruns. Za miasteczkiem, które znów przejeżdżamy w tłumie kolarzy znajdujemy miejsce na dłuższy odpoczynek. Dziadek dojeżdża. Dopakowujemy do plecaków ciepłe rzeczy, bo będziemy wjeżdżać na Col d’Aubisque (1709 m n.p.m.) Odkrywamy znany już widok, dolina kończy się wiele kilometrów przed nami, może 10 w linii prostej, zboczami gór na których widać białe plamy budynków, bardzo wysoko, prawie na styku z linią chmur. To stacja narciarska Gourette równo 1000 m nad nami. Droga to początkowo 4-5%, ale po paru kilometrach żarty sie kończą i zaczyna się regularne 7-9%. W jednym miejscu znak pokazuje 13%. Mój komputerek na paru metrach osiąga nawet 16%. Trudy podjazdu na Col Marie Blanque dają się odczuć. Czas ma inny wymiar, zdaje się że podjazd trwa krótko, ale dystans pokonywany 8-9 km/h wolno się kurczy. Potem okaże się że na samą Col d’Aubisque podjeżdżamy ponad 2 godziny od rozstania z dziadkiem a to tylko 18 km. Nic dziwnego, że zwycięzca etapu na Col d’Aubisque, kiedy w latach 20 tych XX wieku pierwszy raz poprowadzono tamtędy trasę Tour de France, na mecie zwymyślał organizatorów od morderców.

Profil podjazdu na Aubisque

Przed stacją Gourette mija mnie Toyota. Dziadek przejeżdża nie widząc też Leszka, czekającego na mnie na wjeździe, a po chwili widzimy go znikającego w drzwiach pizzeri otwartej, pomimo że stacja wygląda na wymarłą. Wyjeżdżamy dalej na zbocze góry ponad stacją i pokonujemy ostatnie 3 kilometry. Zbocze zabezpieczone jest drewnianymi konstrukcjami, które mają chronić drogę przed lawinami. Krótko przed przełęczą pakujemy się w chmurę. Na górze jest niewielki parking i bar w rozpadającym się budynku. Pijemy gorącą herbatę, ubieramy się w ciepłe ciuchy i kurtki. Zagaduje nas czwórka angielskich motocyklistów, jeden z nich chce nam zrobić zdjęcie. Częstują nas też sękaczem, który kobieta wypieka nad rusztem przed barem. Jest pyszny. Spod baru widzimy dziadka w Toyocie, który wreszcie nas mija i jedzie szukać noclegu. Trochę się denerwujemy, bo jest sobota i może nie być wielu wolnych miejsc.

Trochę pokrzepieni zaczynamy zjazd. Po paru minutach wyjeżdżamy z mgły i widok odejmuje nam mowę. Jedziemy po ścianie gigantycznego kotła, po autentycznej półce skalnej. To już nie groźnie wyglądające zbocze, ale autentyczna pionowa ściana. Przepaść mamy po lewej stronie, od krawędzi drogi oddziela ją murek wysokości 20 cm.

Droga między Aubisque a Col du Soulor (zdjęcie z Internetu)

Nasza droga przestaje opadać, widać jak po przeciwnej stronie kotła podnosi się na ostatnią dzisiaj przełęcz, Col du Soulor (1474 m n.p.m.). Wjeżdżamy w tunel, a tam niespodzianka –  tunel nie biegnie po prostej tylko po łuku. Jest moment, kiedy tracimy światło z tyłu, i na szczęście wtedy widać już wylot. Nie widziałem nic w okularach przezroczystych, Leszek jeszcze mniej w ciemnych. Oczywiście nie mamy żadnych świateł. Dobrze, że nic nie jechało. Na przełęczy Col du Soulor trafiamy na rajd samochodów historycznych. Stoi tam już ok. 25 aut. Jest Jaguar E-Type, Jaguar 3,8l, są Triumphy, Alfa Romeo, sportowy Fiat z lat 60-tych, bardzo rzadki Panhard, ale i Renault 8 Gordini. Jest też kilka aut z lat 20-tych i 30-tych. Oglądamy, robimy zdjęcia i jedziemy w dół.

Na końcu zjazdu, w miasteczku Arrau zatrzymujemy się aby się rozebrać. Zaczyna mijać nas kolumna historycznego rajdu. Telefon od dziadka – jest hotel w Argeles-Gazost, niestety nie ma campingu. Ostatnie kilometry pokonujemy między starymi autami, które doganiamy w miasteczkach. Na balkonach i tarasach przy drodze mnóstwo ludzi pozdrawiających rajd, nas i pewnie wszystko co przejeżdża. Słychać muzykę. Atmosfera święta. W końcu to sobotni wieczór. Dojeżdżamy na miejsce. Pokój w hotelu Printania za 50 euro za dobę. Nie jest źle. Jemy gorące kubki, dobijamy kolacją. Pławimy się w wannie z gorącą wodą.

Mapka dzisiejszego etapu, żółtym markerem zaznaczone ważne miejsca
Wyróżniony

Pireneje 2007 III etap

Wprowadzenie do III etapu (napisane 26.08.2020)

Trzeci etap naszej przygody, długi i pełen wrażeń, wrył mi się mocno w pamięć. Sielankowy poranek w hoteliku w Larrau, zimno na przełęczy Port de Larrau, przejazd przez tunel – „lodówkę”, odpoczynek na gorącym asfalcie pięknej, ale kompletnie nieuczęszczanej hiszpańskiej drogi „do nikąd” bo w wysokie góry, gdzie wygrzewalismy się jak jaszczurki, finałowy podjazd w coraz bardziej złowrogim otoczeniu i warunkach, wreszcie zjazd we mgle i deszczu do Arette, a potem do Issor. Opis tego dnia daje powód do kilku dygresji. Po pierwsze rozprawia się ze stereotypem, który miałem w głowie szykując się do wyjazdu. Jeżeli w czerwcu jadę na południe Europy, to będzie ciepło. To prawda ale nie w wielkich górach. Surowy klimat trzyma tam do głębokiego lata. Niska temperatura, mgła i deszcz nie tylko tego dnia dały nam się we znaki. Druga dygresja to rejon. Gouffre de Pierre St. Martin to najgłębszy system jaskiniowy na świecie. Można powiedzieć, że jechaliśmy nad nim, bo ukryty jest w gigantycznych zboczach gór tamtego rejonu. Różnica wysokości między najwyższym i najniższym punktem wynosi 1410 m a długość korytarzy to ponad 80 km. Jest tam potężna podziemna rzeka i druga co do wielkości sala podziemna La Verna. Ma 194 m wysokości, 250 długości i powierzchnię 5 ha. Obecnie jest udostępniona do zwiedzania (zrobiono dogodny dostęp), a na zboczach Pierre Saint Martin funkcjonuje zimą ośrodek narciarski. O jaskini wiedziałem od bardzo dawna, ale to już trzecia dygresja. Wyrosłem na książkach podróżniczych. Pochłaniałem opowieści o zmaganiach ludzi z naturą i swoimi słabościami. Fascynowali mnie podróżnicy, zdobywcy, odkrywcy. Na dodatek autorzy, w tym polscy, umieli ciekawie pisać o swoich przygodach. Kto dziś pamięta Ostrowskiego, Fiedlera, Centkiewiczów. Seria wydawnicza Naokoło Świata „Iskier” dostarczała pełen repertuar: kajakiem przez oceany, psimi zaprzęgami na biegun, jachtem dookoła świata, wspinanie we wszystkich górach, wreszcie eksploracja jaskiń. Na czele listy jaskiniowej „W Jaskinach Pierre Saint Martin” Harouna Tazzieffa. Wydane w 1956. My też mieliśmy w tamtych czasach świetnych alpinistów, himalaistów i eksploratorów jaskiń. Jednym z nich, doskonale piszącym, był Maciej Kuczyński. Odszedł prawie równo rok temu. Leży przede mną jego książka „Do widzenia słońce”. Warto przypomnieć tę postać. Kto dzisiaj ma inspirować młodych, żeby oderwali nos od telefonu, trochę się zmęczyli dla swojego zdrowia, i coś ważnego przeżyli sami? Nie widzę, ale to już temat na inny tekst. Zapraszam na trzeci etap Pirenejów 2007 na go-tl.pl

22.06.

Etap III: Larrau – Issor

Poranek w Larrau – nasz idylliczny hotelik

Stary hotelik, w którym spaliśmy, mieścił w sobie restauracyjkę i sklepik spożywczy, gdzie rano kupuję wodę do bidonów. Właścicielka z robotnikiem odnawiali kolejne pokoje. Dali nam zajrzeć. Efekt połączenia antyku z nowoczesnością w łazience – doskonały. Rowery parkowały w budynku naprzeciw hotelu. Był tam skład starych mebli: szaf, stołów i stolików, nawet ławek ogrodowych, które po kolei stawały się pewnie obiektami renowacji i wracały w odnowione wnętrza jak nasza szafa z 1823.

Wprost spod hotelu ruszamy w górę. Podjazd na Port de Larrau to 1000 m do góry na 12 kilometrach. Początek, jak zawsze dotąd, bardzo stromy.

Słyszę dziwny dźwięk silnika. Po chwili przejeżdża koło mnie historyczne żółte Ferrari z lat 60., za nim 911-tka z lat 80., potem Jaguar E-type, jeszcze jedno Porsche, jeszcze jeden E-type, Porsche 356 i na końcu nowiutki Aston Martin. Mimo szlachetności marki nie pasował do tej grupy. W samochodach starsi ludzie o skupionych, nieruchomych twarzach. Mieli się na czym skupić, bo podjazd biegł serpentynami w lesie, przy nachyleniu 12-14%.

Przejechali, wydawało mi się, że minęło mało czasu, ale na podjeździe czas ma inny wymiar, kiedy kawalkada w tej samej kolejności zjechała koło mnie w dół.

Dzisiaj przyjąłem inną taktykę wjazdu. Czując odpływ sił zatrzymywałem się na odpoczynek 30 sekund – do minuty. parę oddechów i mogłem jechać dalej. Czasem jeden kilometr, czasem tylko 300 metrów. Odpowiedź dał potem mój wskaźnik nachylenia. Maksymalne z tego dnia wyniosło 17%. W czasie podjazdu przestałem na niego patrzeć.

Wydostaliśmy się na przełęcz Col Erroymendi (1362 m n.p.m.), oddzielającą nas od górnego piętra doliny. Dojazd na końcowych metrach stanął dęba, tak, że trzeba było wjechać na stojąco.

Na przełęczy wiatr, stado baranów i widoki na wielkie góry w śniegu, gdzieś daleko na południowy wschód od nas.

Wyjaśnia się prawdopodobna przyczyna odwrotu historycznych aut. Droga na odcinku od tej przełęczy do Port de Larrau jest naprawiana przez rozwalcowywanie żwiru na nawierzchni. Żwirek jest częściowo luźny, samochody będą go uklepywać przez całe lato. Jak bym miał E-type’a lub Ferrari za 100 tys. euro, też nie chciałbym, żeby obijać go żwirem. Żwirek niestety utrudnia podjazd, jest niestabilny, boję się pomyśleć o zjeździe.

Po długim i widowiskowym podjeździe wzdłuż zbocza wspinamy się zakosami na właściwą przełęcz. Po drodze fotografuję stado bydła pirenejskiego i koni, które pasą się zupełnie swobodnie w otwartym terenie. Bogata roślinność została poniżej pierwszej przełęczy. Jest tylko trawa i kamienie.

Na Port de Larrau (1573 m n.p.m.) niespodzianka. Droga na stronę hiszpańską jest zamknięta z powodu robót i będzie otwarta dopiero o 13. Mamy ponad godzinę czekania. Ciemnoskóry porządkowy z lizakiem pilnuje, żeby nikt nie przejechał przez barierki ustawione pod tablicą mówiącą, ze wjeżdżamy do prowincji Navarra.

Słońce świeci, ale robi się coraz chłodniej. Wieje zimny wiatr. Siedzimy już w skafandrach i kapturach. Leszek zaprzyjaźnia się z młodym Francuzem mówiącym dobrze po angielsku (ewenement!). Francuz w którymś momencie podchodzi do nas i proponuje miejsce w samochodzie. Temperatura podobno 9 stopni, ale mówi nam też że hiszpański porządkowy pozwoli nam zjechać, tylko jak napotkamy roboty to będziemy musieli przenieść rowery. To ratunek od tego zimna. Zaczynamy zjeżdżać. Najpierw kilkusetmetrowy tunel który przypomina lodówkę. Według mnie jest w nim nie więcej niż 5 stopni. Zjazd to czysta przyjemność, nie ma śladu żwiru. Hiszpanie pomiędzy odcinkami dobrego asfaltu wstawiają nowe partie jeszcze lepszej nawierzchni. W miarę jak się obniżamy te nowe odcinki są coraz cieplejsze. Obserwujemy dużo sępów, raz znaleźliśmy się blisko grupy około 10 ptaków. Z bliska widać jak są potężne, mają rozpiętość skrzydeł ponad 2,5 m. Wreszcie na samym dole dojeżdżamy do maszyn drogowych, które naprawiają ostatni odcinek. Kładą nowy odcinek asfaltu na cała szerokość drogi. Przeprowadzamy rowery bokiem i po 300 metrach przejeżdżamy drugą bramkę.

Rozbieramy się z kurtek i grzejemy chwilę na słońcu. Nasza droga skręca w lewo, żeby przez niewysoką przełęcz „Alto Laza” (wysokość 1129 m n.p.m.), 3,5 km , 250 m do góry od rozjazdu) dotrzeć do Izaby. Niestety, obniżyliśmy się 750 metrów i żeby przejechać do Francji musimy podnieść się o 1000 w górę. Ale czujemy się dobrze, a droga biegnie doliną rzeki Belagua i wznosi się dość łagodnie 4-6%. Szosa w naszych kryteriach klasy międzynarodowej, ruch bardzo niewielki, możemy jechać obok siebie. Olbrzymią dolinę zamyka w oddali mur zbocza na którym bardzo wysoko widać jasne zabudowania. Taki widok będzie się powtarzał i niestety oznacza, ze będziemy tam musieli wjechać. Na ostatnim płaskim odcinku przed właściwym podjazdem robimy długi odpoczynek. Jemy kanapki i carbosnacki z tubek. Popijamy dużą ilością płynów. Podjazd biegnie najpierw długimi zakosami przez las, aby wreszcie na odkrytym zboczu zaserwować nam wspaniałe widoki. Zatrzymuję się, robię zdjęcia. Mijamy stacje narciarską Belagua na wysokości ponad 1300 metrów, to właśnie te białe budynki. Kolejne miejsce widokowe. Do Francji jeszcze kilka kilometrów. Zaczyna się mgła, wjeżdżamy w chmurę. Wiatr potęguje uczucie zimna. Ubieramy się w kurtki i jedziemy dalej.

Mijamy gdzieś przełęcz Portillo de Eraica (1578). Otoczenie robi się groźne. Droga biegnie zboczem góry, między skałami, jak po gołoborzu. Czasem widać wyschnięte pnie drzew, żadnych samochodów, ani ludzi. Tablice informujące po francusku o robotach drogowych mówią nam ze gdzieś przejechaliśmy granicę. W jednym miejscu zamiast serpentyny mamy pełny zakręt o 360 stopni, który po mostku przecina linię drogi, którą przed chwilą jechaliśmy. Na ostatnim połogim odcinku przed przełęczą Col de Pierre St. Martin (1760 m n.p.m.) ruch wahadłowy sterowany światłami. Oczywiście nic nie jedzie. Naciągamy na głowy kaptury i po zmianie na zielone ruszamy. Po kilkuset metrach mijamy betoniarkę, która zalewa jakąś rurę wkopaną w jezdnię. Krajobraz dalej niesamowity a mgła gęstnieje. Na przełęczy już dosłownie nic nie widać. Widoczność nie przekracza 10 m, temperatura 9 stopni. Jest nam strasznie zimno, ale nie możemy zjeżdżać szybko, bo poza złą widocznością na drodze pojawia się nasz nieprzyjaciel – żwirek. Umawiamy się ze jedziemy bardzo blisko siebie. Gdyby ktoś z nas odjechał na 20 m i wypadł poza trasę, drugi by przejechał i na pewno go nie zauważył. Od pierwszego etapu mamy tylko jeden telefon, bo drugi musieliśmy oddać dziadkowi. Jego „sprzęt” na kartę przestał działać z niewiadomych powodów.

Bardzo strome serpentyny sprowadzają nas coraz niżej, a widoczność zaczyna się poprawiać gdzieś na 1200 m. Chmura z waty zamienia się w krople wody. Jedziemy w mżawce. Temperatura wzrosła zaledwie do 12 stopni. Zjazd kończy się w miejscowości La Mouline, ostatnim odcinkiem o nachyleniu 15%. Nie zazdrościmy podjeżdżającym na Col de la Pierre St. Martin od tej strony. Na szczęście ich nie widać. Jest późne popołudnie, po 17-tej.

Doliną rzeki dojeżdżamy po 7,5 km do Arette. Tu dodzwania się do nas dziadek, który przez 8 godzin nie miał z nami kontaktu i jest mocno zdenerwowany. Znalazł pokój w oberży w miejscowości Issor, zaledwie 6 km od Arette, gdzie stoimy. Gnamy na miejsce.

Po drodze niestety jeszcze 150 m do góry. Takie są Pireneje. Ze złością pokonujemy górkę na twardym przełożeniu.

Zjeżdżamy do Issor, widzimy dziadka przy wylocie bocznej drogi. Jeszcze zjazd uliczką co najmniej 20% w dół, na hamulcach, przez rzeczkę, krótki i stromy podjazd i wjeżdżamy na podwórze starego gospodarstwa, które teraz jest Oberżą pod Trzema Osłami. Właściciel wita nas gorącą herbatą. Po rozgrzewce instalujemy się w pokoju na piętrze pięknie przebudowanej kamiennej obory. Za chwilę pławimy się pod prysznicem.

Po odpoczynku schodzimy na kolację. Restauracja jest pod nami, w części parterowej obory. Właściciel zamienia się w szefa kuchni, a do stołu podaje jego sympatyczna żona i młoda dziewczyna, która może być ich córką. Właściciel mówi nieźle po angielsku, ale dziewczyny ani w ząb. Restauracja jest dość droga jak na taką dziurę, rezygnujemy z przystawek i z wina co jest przyjęte z pewną dezaprobatą. Mówimy coś o innych zwyczajach żywieniowych w Polsce, ale szef przypomina nam że jesteśmy we Francji między innymi po to, aby poznać ich zwyczaje. Traktuje nas jednak wyjątkowo, bo kiedy inni czekają jeszcze na swoje „entree”, dziadek z Leszkiem piłują nożami z piłką średnio wypieczony antrykot, a ja rozkoszuję się stertą arcysmacznych kawałków łososia, wystarczających na obiad dla 2-3 osób. Zauważam tu brak „polskiej” równowagi dania głównego: u nas  mięso, wypełniacz czyli ziemniaki lub frytki, i jakaś jarzynka do tego, pozostają w podobnych proporcjach. Tutaj danie główne to mięso, a reszta to dodatki i dekoracja. Przy moim łososiu to pięknie ukształtowana „babka” z czarnego ryżu i papryka cięta w długie paski, ugotowana i zatopiona w różowym sosie o lekko pikantnym smaku.

Po obiedzie (kolacji) kawa dla mnie i herbata dla pozostałych. W czasie naszej kolacji restauracja prawie się zapełniła. Zeszło towarzystwo trzech mężczyzn i młoda dziewczyna, być może córka któregoś z nich, para młodych ludzi patrzących sobie w oczy i para po pięćdziesiątce. Widać że wszyscy celebrują ten posiłek, podkreślając to nawet eleganckim ubiorem. Oczywiście nie wieczorowym, ale widać, że poprzebierali się z ciuchów turystycznych w coś lepszego. Chwilami źle się czułem w swoim polarze i górskich spodniach. Po kolacji Leszek przeniósł się do pokoju a ja z dziadkiem poszliśmy na mały spacer do miasteczka i z powrotem.

Statystyka III etapu
Wyróżniony

Pireneje 2007 II etap

Wprowadzenie do II etapu (napisane 6 sierpnia 2020)

Planowałem we wstępie do II etapu napisać więcej o kolarstwie. Dlaczego taki sposób jazdy na rowerze, dlaczego taki rower. Planowałem napisać o tym wczoraj. Ale wczoraj właśnie wydarzył się koszmarny wypadek na trasie Tour de Pologne, kiedy jeden z finiszujących kolarzy zepchnął konkurenta na barierki i dla pewności zwycięstwa poprawił jeszcze ten manewr łokciem. A wszystko działo się przy prędkości ok. 80 km/h na drodze opadającej w dół, ku linii mety. Niewiele brakowało, żeby poszkodowany zakończył karierę i życie na tych barierkach i asfalcie. Godzinna reanimacja, pięciogodzinna operacja w szpitalu, aktualnie śpiączka farmakologiczna. Ale uff! Będzie żył. A jeśli będzie żył i nie ma złamanego kregosłupa (a nie ma), tylko wszystko inne, to za jakiś czas wsiądzie na rower. Sprawca ma przechlapane – wyrzucenie z wyścigu, dyskwalifikacja i kary finansowe, sprawa cywilna a może i karna. Wreszcie, kiedy odważy się znów pojechać w peletonie, to koledzy poszkodowanego spuszczą go z drogi, najchętniej do głębokiego rowu albo z niegroźnego urwiska, żeby się dobrze poturbował i oczywiście nikt nie będzie widział kiedy, ani jak to się stało.  

Super wstęp do pochwały kolarstwa. Są różne formy aktywności na różnych rowerach. Rower kolarski daje wspaniałe poczucie prędkości wyzwalanej siłą własnych mięśni, nieraz wręcz frunięcia nad drogą. Myślę, że żaden inny typ roweru nie daje takiej frajdy, może jeszcze rower zjazdowy do prawdziwego downhillu, ale tego nie próbowałem. Ale dlaczego na kolarce w góry, a nie na góralu? Dla laika to byłoby bardziej naturalne. Rowerzysta ma do pokonania dwa rodzaje oporu: grawitację na podjazdach oraz opór powietrza przy większej szybkości czyli na zjazdach. W obu tych konkurencjach rower szosowy czyli kolarski jest bezkonkurencyjny. Przede wszystkim jest najlżejszy ze wszystkich rowerów, czyli najłatwiej się na nim podjeżdża. Waga gra olbrzymią rolę. Podjazdy w wysokich górach poza Polską ciągną się w nieskończoność. Trzeba jechać pod górę, bardzo ciężko, przez kilkanaście kilometrów. Przewyższenia przekraczają 1000 m na jeden podjazd. W Polsce nie ma takich gór ani takich tras. Po długim podjeździe następuje zjazd. Na dzisiejszym etapie będzie to 12 kilometrów zjazdu przy 800 metrów różnicy wysokości. Adrenalina i endorfiny walczą wtedy ze zdrowym rozsądkiem. Dla nas, w konkretnych warunkach granicę bezpieczeństwa stanowiła prędkość 45 km na godzinę, wymagająca hamowania, bo opór powietrza pozwoliłby na znacznie więcej. Czasem słyszy się dyskusję rowerzystów – ja jechałem z góry 80, a ja 90, a ja 110. To raczej przechwałki. Do takich prędkości potrzeba odpowiednio długich i stromych zjazdów po dobrej nawierzchni, o odwadze nie wspominając. Ja najszybciej jechałem zjeżdżając z Mont Ventoux we Francji, o czym napiszę osobną bujdałkę. Droga była w miarę prosta, jednostajnie nachylona, szeroka i gładka. Licznik zatrzymał maksimum na 84 km. Raczej nie myśli się podczas takiej jazdy o ubraniu grubości damskich rajstop (no może zimowych) i kasku, o którym nie wiadomo jak się zachowa dopóki nie przyłoży się głową w coś twardego. Czy to jest bezpieczne, ktoś zapyta. No nie jest. Jak wiele innych, mniej czy bardziej ekstremalnych doświadczeń. Bezpieczeństwo zależy od własnej oceny sytuacji, umiejętności i jakości sprzętu. Jeżeli jadę sam, to tak jest. Jeżeli jadę w grupie, to jest tyle dodatkowych zagrożeń, ilu kolarzy, czego najlepszym przykładem tragiczna kraksa w TdP. Moi najlepsi koledzy jeździli w grupach. Dwóch najlepszych przyjaciół z roweru już nie mam. To wynik zbiorowych kraks, czy zderzenia z samochodem. Najgorzej, kiedy grupa kolarska z wydarzenia towarzyskiego – fajnie jest się spotkać i pojechać razem na trening – przeradza się w wydarzenie sportowe – wyścig. A tak jest zawsze, po 15 minutach od staru, kiedy kolarzy jest więcej niż dwóch. Silni zaczynają dyktować tempo, słabsi chcą się utrzymać za wszelką cenę, z przodu idzie zacięta rywalizacja. To wszystko na drodze otwartej dla ruchu, zwykle bocznej więc niezbyt szerokiej, przy liczebności gupy od kilkunastu do kilkudziesięciu kolarzy. Grupa usiłuje utrzymać się na swojej połowie jezdni, ale nieraz ktoś zostaje z lewej strony i nie może się wcisnąć, ktoś nie ustąpi, nie wpuści, wjeżdżają w zakręt, z przeciwka samochód. Tak zginął kilka lat temu mój kolega, tak zginęła kilka tygodni temu pod Łodzią młoda kolarka.  Trzeba jeszcze pamiętać, że taka grupa, nawet kolorowo poubierana i na dobrych rowerach, to nadal tylko amatorzy a nie zawodowy peleton. Obycie z taką jazdą, panowanie nad rowerem, wyobraźnia, są niestety z dużo niższej ligi. Dlatego jeżdżę z reguły sam. Jest ciężej, jest wolniej, ale jest bezpieczniej. Poza tym pojedyńczy kolarz nie wywołuje agresji wśród kierowców a wyobraźcie sobie co czuje młody kierowca nie tylko BMW, kiedy napotyka grupę kolarzy blokujących mu szybki przejazd. Tak jest w Polsce. Z trasy przez Pireneje zapamiętałem, że na całych 800 km nie było ani jednej sytuacji, kiedy poczułbym się zagrożony przez auto. Niekiedy wręcz irytował mnie samochód, który jechał za mną kilometrami, żeby poczekać na bezpieczne miejsce do wyprzedzenia. Pora więc wrócić w Pireneje.

21.06

II etap: St. Jean Pied-de-Port – Larrau

Przed nami jeden z najcięższych etapów wycieczki. Usiłujemy wstać wcześnie (o 6:15), ale jest prawie ciemno i na pewno mokro. Ok. 7 okazuje się że zza gór wychodzi słońce. Przygotowania, jedzenie, kanapki i pakowanie zajmują nam czas do 9:30. Wyjeżdżamy. Po 7 kilometrach w St. Jean de Vieux wjeżdżamy na drogę na przełęcz Iraty. Po drodze wg mapy mamy dwie mniejsze przełęcze. Po kilku kilometrach łagodnego podjazdu na którym doganiamy i wyprzedzamy grupę francuskich kolarzy zaczyna się właściwy podjazd. Na szczęście dla naszego honoru przy redukcji na przedniej tarczy Leszkowi spada łańcuch. Musimy stanąć a Francuzi przejeżdżają obok i tyle ich widzimy. Zatrzymaliśmy się przy pierwszym słupku kilometrażowym podjazdu. Z napisów wynika, że na przełęcz mamy 17,5 km, 1000m do góry a na najbliższym kilometrze średnie nachylenie wynosi 11.5%. Zaczynamy podjazd, który przerodzi się w drogę przez mękę. Dla mnie, bo Leszek jest zdecydowanie silniejszy. Mój komputerek pokazuje nachylenie 14%. Ząbki w trybach się kończą, wysokości przybywa z każdym metrem, ale podjazd się nie kończy. Po 7 km osiągamy Col d’Haltza (782 m n.p.m.) po podjechaniu 450 m. Potem niestety obniżenie o 100 m i znowu do góry. Jest może mniej stromo, ale siły zostały na pierwszym odcinku.

Ciężko, i te wąsy grzeją… Od dawna już ich nie mam

Po następnych 6 km wyjeżdżamy na przełęcz Col de Burdinkurutcheta (1135 m n.p.m.), na którą mówimy Buru-buru. Tu kończy się widok na dolinę którą podjeżdżaliśmy. Wsiadam do Toyoty, która przyjeżdża w międzyczasie i zjeżdżam kilkaset metrów z powrotem, żeby zrobić jeszcze kilka zdjęć z podjazdu naszą drogą. Próbuję zrobić zdjęcia wielkich ptaków, prawdopodobnie sępów płowych, które szybują nad zboczem. Droga na przełęcz z samochodu wygląda dużo bardziej stromo niż z roweru.

Znów zjeżdżamy ponad 100 m w dół żeby w miejscowości Chalet skręcić w lewo na końcowy podjazd na Iraty. Ten podjazd wypruwa ze mnie resztę sił, ale jakoś wjeżdżam. Zatrzymujemy się na kanapki w miejscu stacji narciarskiej Iraty (1327 m n.p.m.), która jest kompletnie opustoszała latem, zaś właściwa przełęcz jest kilkaset metrów dalej. Znów domki, bar, parę samochodów. Przed zjazdem ostrzeżenie dla samochodów, spadek 10% i zalecane hamowanie silnikiem. Zjazd absolutnie piękny po stromych serpentynach na zboczu góry. 12 kilometrów pełnej koncentracji na torze jazdy i prędkości. Po odpuszczeniu hamulców rower nabiera prędkości w moment. Staramy się nie przekraczać 45km/h z powodu nierównej nawierzchni i serpentyn. Niestety, obniżyliśmy się o ponad 800 metrów. Zjazd skończył się na 480 metrach n.p.m. w dzikiej, ślepej dolince, z której znowu musieliśmy się wydrapać do miejscowości Larrau na ponad 600 m n.p.m. Plan mówił o przejeździe na stronę hiszpańską przez przełęcz Port de Larrau (1575 m n.p.m.) zjazd do miejscowości Izaba i powrót do Francji przez Portillo de Eraica (1578 m n.p.m.) i po stronie francuskiej Col de Pierre St. Martin (1760 m n.p.m.). Zamierzenie nie na moje siły tego dnia. Przerywamy podróż w Larrau i instalujemy się w bardzo starym hoteliku. W pokoju mamy nawet szafę z datą „1823”. Miasteczko jest stare, średniowieczny kościółek z kamienia, na terenie kościelnym cmentarzyk, wszystkie inskrypcje po baskijsku. Na jedynym płaskim kawałku terenu, przed merostwem, plac do gry w pelotę z charakterystyczną ścianą, też ponad 100 letnią.

2,5 km poniżej miasteczka (dosłownie, bo obniżenie wyniosło 250 m czyli 10%) jest oberża do której zjeżdżamy na kolację. Jesteśmy przed siódmą, ale zwyczaje miejscowe są niezłomne – restauracja zaczyna pracę kolacyjną o 19:30. Jemy solidną kolację z butelką wina, deserami, kawą i herbatą za 52 euro na trzech. Przy knajpie pojawiają się jacyś cykliści. Kiedy wychodzimy oglądamy rowery. Mają zawieszki – rajd rowerowy z Hendaye(Atlantyk) do Cerbere (Morze Śródziemne), 780 km, 27 przełęczy. Coś jak my.

A kiedy instalowaliśmy się w hoteliku przejechali koło nas Francuzi z poprzedniego dnia – para na góralach z bagażem. Pozdrowiliśmy się serdecznie.

Mapa II etapu – przebieg trasy zaznaczony na czerwono
Statystyka etapów – zaznaczony drugi, który miał stanowić całość z trzecim. Niewykonalne.

Wyróżniony

Pireneje 2007 I etap

Wprowadzenie do I etapu

Naszą trasę przez Pireneje można było pokonać z zachodu na wschód lub odwrotnie. Wybraliśmy start w Biarritz ze względu na spektakularny charakter tego miejsca i oryginalny kierunek podróży Kurta Tucholskiego. Problem stanowiły bardzo trudne pierwsze etapy. Gdybyśmy zaczęli od Morza Śródziemnego, byłoby łatwiej. Kolejne dni dziennika najlepiej to zilustrują. Kiedy patrzę na zdjęcie przed wyjazdem na I etap, trochę mnie złości, że wyglądam jak wschodni Sarmata, który przyjechał podbijać lokalne góry i ubrał się w śmieszny strój, który uwydatnia wschodni dobrobyt. Śmieszy mnie też porównanie hiszpańskiej drogi z drogą Warszawa-Gdańsk po remoncie. Nasze drogi w 2007 były jeszcze kiepskie, a autostrady w powijakach. Skoro porównałem drogę do naszej po remoncie, to znaczy, że pamiętałem jeszcze dużo dróg przed remontem. Dzisiaj już nie pamiętam. W każdym razie drogi po stronie hiszpańskiej były lepsze od francuskich. Dla paryskich decydentów wnętrze Kraju Basków było głęboką prowincją, pewnie nie wartą uwagi, stąd zaniedbania.

Silna grupa przed startem

Dziennik 20.06

I Etap: Bidart (Biarritz) – St. Jean-Pied-de-Port

Usiłujemy wcześnie wyjechać z Sunelli. Rano zimno i mokro, pakowanie zajmuje czas do 10-tej, kiedy ruszamy. O tej godzinie słońce jest już wysoko i robi się gorąco. Najpierw część przetrenowana – do St. Pee sur Nive. Po następnych 11 km łagodnego podjazdu mijamy granicę hiszpańską. Graniczne miasteczko pełne jest ruchu samochodów i pieszych, tłumaczy to po części cena benzyny – 1,08 zamiast 1,34 we Francji. Za miasteczkiem ruch kończy się i okolica się wyludnia. W przeciwieństwie do Francji, gdzie szosa jest wąska, kręta i trochę nierówna, w Hiszpanii droga jak Łódź-Gdańsk po remoncie i jedzie jeden samochód na 5 minut. Droga spiętrza się w serpentyny o nachyleniu 7-9%. Idzie nam nieźle. Przejeżdżamy koło pary Francuzów, ok 40-tki, na góralach z pełnym bagażem. Za kilka minut oni przejeżdżają koło nas, kiedy robimy krótki odpoczynek. Wyjeżdżamy na Puerto de Otxondo (670 npm).

Ubieramy kurtki i w dół – 9 km po gładkiej, szerokiej szosie. Na dole wioseczka – kilka domków. Nasza droga skręca w lewo z głównej, w kierunku przełęczy Col d’Ispeguy. Przed podjazdem w przydrożnej knajpce próbujemy zjeść coś ciepłego, zbliża się 13-ta. Nikt nie mówi w innym języku niż hiszpański. Udaje się dogadać co do tortilli (znane słowo). Zamawiam i dostajemy po pół bagietki wypełnionej omletem i szynką, za całe 3 euro na dwóch. W międzyczasie przejeżdżają Francuzi.

Wspinaczka na Col D’Ispeguy (672 npm) idzie nam nieźle. Droga, już wąska, wspina się malowniczymi serpentynami na niezbyt strome zbocze. Wreszcie jesteśmy na górze. To znów granica hiszpańsko-francuska. Zabudowania graniczne, bar-restauracja, spory parking. Widok na drugą stronę zapiera dech, olbrzymia dolina, gdzieś w niej nasz punkt etapowy – St. Jean Pied de Port. Najpierw jednak strome zbocza a po jednym z nich biegnie niteczka drogi. Zjazd praktycznie nad tak stromym zboczem, że można to nazwać przepaścią. „Wylot” z drogi zakończyłby się kilkaset metrów niżej. Zjeżdżamy do St. Etienne de Baigorry, dalej krótki podjazd na przełączkę na drodze do St. Jean. Nie dojeżdżając znajdujemy camping z domkami i wycofujemy dziadka, który już zwiedza miasteczko. Po odpoczynku wyjeżdżam z dziadkiem do miasteczka i po drobne zakupy. Leszek zostaje.

St. Jean to średniowieczne miasteczko na szlaku do Santiago de Compostela. W starych domach (niektóre mają po 500 lat) za murami obronnymi, wpisanymi na listę Unesco, co rusz to schronisko dla pątników. Stare winniczki, na górze cytadela, przez środek potok. Patrząc na ludzi, który się przewijają wokół wygląda, że jedni pielgrzymują autokarami, inni w pojedynkę, piechotą, z ciężkim plecakiem i pątniczym kijem.

Z chwilą powrotu na camping rozpętuje się ulewa, potem burza, która trwa aż do naszego pójścia spać. Zmiana pogody kosztuje mnie 5 euro, bo trzeba wysuszyć rzeczy, które zdążyłem wyprać po przyjeździe.

Fotografia naszej mapy etapu, w tej wielkości niezbyt wyraźna. Z Bidart jedziemy prosto na południe do Hiszpanii, tam zwrot na wschód i przejazd do Francji przez miasto St. Etienne de Baigorry do St. Jean-Pied-de-Port
Przekrój pierwszej połowy trasy: Biarritz – St. Marie de Campan
Statystyka przejazdu – zaznaczony bieżący etap

Połaniec wrzesień 2021

Mój stary Jeep wyciął psikusa. Wyłamał się jak koń, który nie chce przeskoczyć przeszkody. Włożył kij w szprychy mojego rozpędu. Zatrzymał się na stacji benzynowej w Połańcu w połowie drogi w Bieszczady na Camp Jeep PL. Wypluł z siebie rolkę, zrzucił pasek. Pogotowie wzięło pacjenta na grzbiet i przewiozło do miejscowego (dobrego) serwisu. Okazało się, że potrzebne części będą następnego dnia rano, więc reszta załogi wypożyczonym „Fiatem Tipo w automacie” pojechała dalej, do Polańczyka, konsumować nietani udział w imprezie a ja zostałem w Połańcu. Serwis udostępnił mi gospodarcze Seicento, żebym miał czym pojechać do oddalonego o 3 km zajazdu i wrócić rano.

Kiedy już wszystko się poukładało, ogarnął mnie błogi spokój. Popołudnie spędziłem pod parasolem w ogródku zajazdu sącząc leniwie brzoskwiniową Ice Tea. Stałem się częścią bezruchu natury, przerywanego od czasu do czasu przejazdem jakiegoś samochodu pobliską szosą. Miałem się wybrać do miasteczka, ale perspektywa nigdzie nie jechania i nic nie robienia wzięła górę.

PORANEK W ZAJEŹDZIE POD POŁAŃCEM

Po spokojnej nocy i dobrym, zajazdowym śniadaniu krótka jazda starym Seicento cofnęła mnie w czasie o 25 lat. Jeep nadal drzemał na parkingu serwisu i czekał na swoją kolej, ja zaś wyruszyłem piechotą z aparatem fotograficznym zwiedzać Połaniec. Wystarczyło zejść z głownej drogi w boczną ulicę, żeby poczuć sielskość tego miejsca. Maszerowałem w kierunku Kopca Kościuszki, bardziej szosą niż ulicą, ale z chodnikami. Mijałem niewielkie domki z niewielkimi ogródkami, z niskimi ogrodzeniami, zza których oszczekiwały mnie niewielkie psy. Wszystko do siebie pasowało. Obejścia zadbane do najdrobniejszego szczegółu. Równie dobrze mogłoby to być małe miasteczko w Austrii lub w Niemczech. Byłem jedynym ruchomym obiektem w zasięgu mojego wzroku, czasem drogą przejeżdżał samochód. Słońce i cisza spowodowały, że moja głowa uwolniła się od wszystkich myśli poza smakowaniem tego pięknego poranka.

KOPIEC KOŚCIUSZKI W POŁAŃCU

Czy ktoś wie, że w Połańcu jest Kopiec Kościuszki? To właśnie tutaj Naczelnik Insurekcji wydał słynny Uniwersał Połaniecki. Kopiec usypano na wzgórzu nieco w bok od drogi. Wzgórze porasta stary, prześwietlony słońcem, sosnowy las, który pewnie wycięto w miejscu pod kopiec tworząc polanę. Kopiec jest całkiem spory, może nie wybitny, miniaturka kopców krakowskich, ale to nie kupka ziemi. Otoczenie, jak wszędzie w Połańcu, wychuchane na piątkę. Pod sosnami wysiana trawa i pięknie przystrzyżona. Nie dość, że mają Kopiec, to jeszcze strzygą trawniki w lesie. Co za miasto!

PAMIĄTKOWA TABLICA POD KOPCEM

Chmary komarów wygoniły mnie z tego pięknego zakątka. Po powrocie na rynek zadumałem się na ławce nad dwiema kulkami dobrych lodów. Moją uwagę przyciągnął słup ogłoszeniowy. Na plakatach cała lista wydarzeń kulturalnych. Koncerty dobrych artystów i Filharmonii Świętokrzyskiej z Kielc. Kino Impresja zaprasza. Ponad wszystkim uśmiecha się do mnie Kasia Kowalska naklejona na Andrzeju Dudzie, który mimo widocznych prób nie dał się odkleić od słupa, choć od wyborów minęły dwa lata. Zastanawiałem się nad losem artystów z dobrymi nazwiskami, którzy w szczycie kariery objechali metropolie i duże miasta, a teraz udzielają się w małych miejscowościach. Ile osób przyjdzie na koncert? 50? Może 200? Nie dlatego, że nie są znani czy popularni. Po prostu może być tak, że nie ma tu więcej chętnych, choć założyłbym się, że proporcjonalnie do liczby mieszkańców małe miasta przebijają duże.

SŁUP OGŁOSZENIOWY – KULTURA W LEKKICH STRZĘPACH ALE JEST OBECNA, DUDA TRZYMA SIĘ MOCNO

Za wskazówką pani z Informacji Turystycznej odkrywam bardziej miejski Połaniec. Na wzgórzu rozsiadło się osiedle niewysokich bloków z czasów Gierka i prawdopodobnie budowy elektrowni Połaniec, a właściwie Łęg. Ta zabudowa nie razi. Wkomponowano w nią późniejsze budynki sklepów i przychodni. A wszystko tonie w zieleni. Drzewa, krzewy ozdobne, rabaty kwiatowe, trawniki są wszędzie, a całości dopełnia niewielki ale piękny park miejski. To miasto zmieniły niedawno fundusze unijne, co widać na tablicach

ŁADNIE

Spacer kończę na bazarze, którego wielkość nie przystaje do tego miasteczka. Setki straganów „ze wszystkim” o 11.30 już się zwijają. Uwielbiam bazary a szczególnie moment pakowania, likwidacji stoisk. Bazar daje świadomość jak potężna jest u nas szara strefa. Nawet jeśli kupcy mają zarejestrowaną działalność gospodarczą, to te tony towarów, od ziemniaków po staniki, od ogórków po buty, od młotków po biżuterię, nie przepływają przez żaden system fiskalny. Jak silne muszą być organizacje zaopatrujące tych handlarzy i nie mówię tu o sprzedawcach ziemniaków.

PANIE ZDJĘŁY BIELIZNĘ I SIĘ PAKUJĄ
TOPLESS DOSŁOWNIE

Telefon z serwisu wyrywa mnie z tej nirwany. Po paru krokach odbieram auto. Reset dobiegł końca. Ruszam do miejsca, gdzie będzie 110 samochodów, pół tysiąca ludzi i atmosfera ula. Uprzyjemnią mi ją serdeczne przywitania ze znajomymi i widok zwartej kolumny Jeepów wjeżdżających w kurzu na parking. Znajdę się w innym świecie. Który jest mój? W obu mi dobrze.