Pireneje 2007 III etap

Wprowadzenie do III etapu (napisane 26.08.2020)

Trzeci etap naszej przygody, długi i pełen wrażeń, wrył mi się mocno w pamięć. Sielankowy poranek w hoteliku w Larrau, zimno na przełęczy Port de Larrau, przejazd przez tunel – „lodówkę”, odpoczynek na gorącym asfalcie pięknej, ale kompletnie nieuczęszczanej hiszpańskiej drogi „do nikąd” bo w wysokie góry, gdzie wygrzewalismy się jak jaszczurki, finałowy podjazd w coraz bardziej złowrogim otoczeniu i warunkach, wreszcie zjazd we mgle i deszczu do Arette, a potem do Issor. Opis tego dnia daje powód do kilku dygresji. Po pierwsze rozprawia się ze stereotypem, który miałem w głowie szykując się do wyjazdu. Jeżeli w czerwcu jadę na południe Europy, to będzie ciepło. To prawda ale nie w wielkich górach. Surowy klimat trzyma tam do głębokiego lata. Niska temperatura, mgła i deszcz nie tylko tego dnia dały nam się we znaki. Druga dygresja to rejon. Gouffre de Pierre St. Martin to najgłębszy system jaskiniowy na świecie. Można powiedzieć, że jechaliśmy nad nim, bo ukryty jest w gigantycznych zboczach gór tamtego rejonu. Różnica wysokości między najwyższym i najniższym punktem wynosi 1410 m a długość korytarzy to ponad 80 km. Jest tam potężna podziemna rzeka i druga co do wielkości sala podziemna La Verna. Ma 194 m wysokości, 250 długości i powierzchnię 5 ha. Obecnie jest udostępniona do zwiedzania (zrobiono dogodny dostęp), a na zboczach Pierre Saint Martin funkcjonuje zimą ośrodek narciarski. O jaskini wiedziałem od bardzo dawna, ale to już trzecia dygresja. Wyrosłem na książkach podróżniczych. Pochłaniałem opowieści o zmaganiach ludzi z naturą i swoimi słabościami. Fascynowali mnie podróżnicy, zdobywcy, odkrywcy. Na dodatek autorzy, w tym polscy, umieli ciekawie pisać o swoich przygodach. Kto dziś pamięta Ostrowskiego, Fiedlera, Centkiewiczów. Seria wydawnicza Naokoło Świata „Iskier” dostarczała pełen repertuar: kajakiem przez oceany, psimi zaprzęgami na biegun, jachtem dookoła świata, wspinanie we wszystkich górach, wreszcie eksploracja jaskiń. Na czele listy jaskiniowej „W Jaskinach Pierre Saint Martin” Harouna Tazzieffa. Wydane w 1956. My też mieliśmy w tamtych czasach świetnych alpinistów, himalaistów i eksploratorów jaskiń. Jednym z nich, doskonale piszącym, był Maciej Kuczyński. Odszedł prawie równo rok temu. Leży przede mną jego książka „Do widzenia słońce”. Warto przypomnieć tę postać. Kto dzisiaj ma inspirować młodych, żeby oderwali nos od telefonu, trochę się zmęczyli dla swojego zdrowia, i coś ważnego przeżyli sami? Nie widzę, ale to już temat na inny tekst. Zapraszam na trzeci etap Pirenejów 2007 na go-tl.pl

22.06.

Etap III: Larrau – Issor

Poranek w Larrau – nasz idylliczny hotelik

Stary hotelik, w którym spaliśmy, mieścił w sobie restauracyjkę i sklepik spożywczy, gdzie rano kupuję wodę do bidonów. Właścicielka z robotnikiem odnawiali kolejne pokoje. Dali nam zajrzeć. Efekt połączenia antyku z nowoczesnością w łazience – doskonały. Rowery parkowały w budynku naprzeciw hotelu. Był tam skład starych mebli: szaf, stołów i stolików, nawet ławek ogrodowych, które po kolei stawały się pewnie obiektami renowacji i wracały w odnowione wnętrza jak nasza szafa z 1823.

Wprost spod hotelu ruszamy w górę. Podjazd na Port de Larrau to 1000 m do góry na 12 kilometrach. Początek, jak zawsze dotąd, bardzo stromy.

Słyszę dziwny dźwięk silnika. Po chwili przejeżdża koło mnie historyczne żółte Ferrari z lat 60., za nim 911-tka z lat 80., potem Jaguar E-type, jeszcze jedno Porsche, jeszcze jeden E-type, Porsche 356 i na końcu nowiutki Aston Martin. Mimo szlachetności marki nie pasował do tej grupy. W samochodach starsi ludzie o skupionych, nieruchomych twarzach. Mieli się na czym skupić, bo podjazd biegł serpentynami w lesie, przy nachyleniu 12-14%.

Przejechali, wydawało mi się, że minęło mało czasu, ale na podjeździe czas ma inny wymiar, kiedy kawalkada w tej samej kolejności zjechała koło mnie w dół.

Dzisiaj przyjąłem inną taktykę wjazdu. Czując odpływ sił zatrzymywałem się na odpoczynek 30 sekund – do minuty. parę oddechów i mogłem jechać dalej. Czasem jeden kilometr, czasem tylko 300 metrów. Odpowiedź dał potem mój wskaźnik nachylenia. Maksymalne z tego dnia wyniosło 17%. W czasie podjazdu przestałem na niego patrzeć.

Wydostaliśmy się na przełęcz Col Erroymendi (1362 m n.p.m.), oddzielającą nas od górnego piętra doliny. Dojazd na końcowych metrach stanął dęba, tak, że trzeba było wjechać na stojąco.

Na przełęczy wiatr, stado baranów i widoki na wielkie góry w śniegu, gdzieś daleko na południowy wschód od nas.

Wyjaśnia się prawdopodobna przyczyna odwrotu historycznych aut. Droga na odcinku od tej przełęczy do Port de Larrau jest naprawiana przez rozwalcowywanie żwiru na nawierzchni. Żwirek jest częściowo luźny, samochody będą go uklepywać przez całe lato. Jak bym miał E-type’a lub Ferrari za 100 tys. euro, też nie chciałbym, żeby obijać go żwirem. Żwirek niestety utrudnia podjazd, jest niestabilny, boję się pomyśleć o zjeździe.

Po długim i widowiskowym podjeździe wzdłuż zbocza wspinamy się zakosami na właściwą przełęcz. Po drodze fotografuję stado bydła pirenejskiego i koni, które pasą się zupełnie swobodnie w otwartym terenie. Bogata roślinność została poniżej pierwszej przełęczy. Jest tylko trawa i kamienie.

Na Port de Larrau (1573 m n.p.m.) niespodzianka. Droga na stronę hiszpańską jest zamknięta z powodu robót i będzie otwarta dopiero o 13. Mamy ponad godzinę czekania. Ciemnoskóry porządkowy z lizakiem pilnuje, żeby nikt nie przejechał przez barierki ustawione pod tablicą mówiącą, ze wjeżdżamy do prowincji Navarra.

Słońce świeci, ale robi się coraz chłodniej. Wieje zimny wiatr. Siedzimy już w skafandrach i kapturach. Leszek zaprzyjaźnia się z młodym Francuzem mówiącym dobrze po angielsku (ewenement!). Francuz w którymś momencie podchodzi do nas i proponuje miejsce w samochodzie. Temperatura podobno 9 stopni, ale mówi nam też że hiszpański porządkowy pozwoli nam zjechać, tylko jak napotkamy roboty to będziemy musieli przenieść rowery. To ratunek od tego zimna. Zaczynamy zjeżdżać. Najpierw kilkusetmetrowy tunel który przypomina lodówkę. Według mnie jest w nim nie więcej niż 5 stopni. Zjazd to czysta przyjemność, nie ma śladu żwiru. Hiszpanie pomiędzy odcinkami dobrego asfaltu wstawiają nowe partie jeszcze lepszej nawierzchni. W miarę jak się obniżamy te nowe odcinki są coraz cieplejsze. Obserwujemy dużo sępów, raz znaleźliśmy się blisko grupy około 10 ptaków. Z bliska widać jak są potężne, mają rozpiętość skrzydeł ponad 2,5 m. Wreszcie na samym dole dojeżdżamy do maszyn drogowych, które naprawiają ostatni odcinek. Kładą nowy odcinek asfaltu na cała szerokość drogi. Przeprowadzamy rowery bokiem i po 300 metrach przejeżdżamy drugą bramkę.

Rozbieramy się z kurtek i grzejemy chwilę na słońcu. Nasza droga skręca w lewo, żeby przez niewysoką przełęcz „Alto Laza” (wysokość 1129 m n.p.m.), 3,5 km , 250 m do góry od rozjazdu) dotrzeć do Izaby. Niestety, obniżyliśmy się 750 metrów i żeby przejechać do Francji musimy podnieść się o 1000 w górę. Ale czujemy się dobrze, a droga biegnie doliną rzeki Belagua i wznosi się dość łagodnie 4-6%. Szosa w naszych kryteriach klasy międzynarodowej, ruch bardzo niewielki, możemy jechać obok siebie. Olbrzymią dolinę zamyka w oddali mur zbocza na którym bardzo wysoko widać jasne zabudowania. Taki widok będzie się powtarzał i niestety oznacza, ze będziemy tam musieli wjechać. Na ostatnim płaskim odcinku przed właściwym podjazdem robimy długi odpoczynek. Jemy kanapki i carbosnacki z tubek. Popijamy dużą ilością płynów. Podjazd biegnie najpierw długimi zakosami przez las, aby wreszcie na odkrytym zboczu zaserwować nam wspaniałe widoki. Zatrzymuję się, robię zdjęcia. Mijamy stacje narciarską Belagua na wysokości ponad 1300 metrów, to właśnie te białe budynki. Kolejne miejsce widokowe. Do Francji jeszcze kilka kilometrów. Zaczyna się mgła, wjeżdżamy w chmurę. Wiatr potęguje uczucie zimna. Ubieramy się w kurtki i jedziemy dalej.

Mijamy gdzieś przełęcz Portillo de Eraica (1578). Otoczenie robi się groźne. Droga biegnie zboczem góry, między skałami, jak po gołoborzu. Czasem widać wyschnięte pnie drzew, żadnych samochodów, ani ludzi. Tablice informujące po francusku o robotach drogowych mówią nam ze gdzieś przejechaliśmy granicę. W jednym miejscu zamiast serpentyny mamy pełny zakręt o 360 stopni, który po mostku przecina linię drogi, którą przed chwilą jechaliśmy. Na ostatnim połogim odcinku przed przełęczą Col de Pierre St. Martin (1760 m n.p.m.) ruch wahadłowy sterowany światłami. Oczywiście nic nie jedzie. Naciągamy na głowy kaptury i po zmianie na zielone ruszamy. Po kilkuset metrach mijamy betoniarkę, która zalewa jakąś rurę wkopaną w jezdnię. Krajobraz dalej niesamowity a mgła gęstnieje. Na przełęczy już dosłownie nic nie widać. Widoczność nie przekracza 10 m, temperatura 9 stopni. Jest nam strasznie zimno, ale nie możemy zjeżdżać szybko, bo poza złą widocznością na drodze pojawia się nasz nieprzyjaciel – żwirek. Umawiamy się ze jedziemy bardzo blisko siebie. Gdyby ktoś z nas odjechał na 20 m i wypadł poza trasę, drugi by przejechał i na pewno go nie zauważył. Od pierwszego etapu mamy tylko jeden telefon, bo drugi musieliśmy oddać dziadkowi. Jego „sprzęt” na kartę przestał działać z niewiadomych powodów.

Bardzo strome serpentyny sprowadzają nas coraz niżej, a widoczność zaczyna się poprawiać gdzieś na 1200 m. Chmura z waty zamienia się w krople wody. Jedziemy w mżawce. Temperatura wzrosła zaledwie do 12 stopni. Zjazd kończy się w miejscowości La Mouline, ostatnim odcinkiem o nachyleniu 15%. Nie zazdrościmy podjeżdżającym na Col de la Pierre St. Martin od tej strony. Na szczęście ich nie widać. Jest późne popołudnie, po 17-tej.

Doliną rzeki dojeżdżamy po 7,5 km do Arette. Tu dodzwania się do nas dziadek, który przez 8 godzin nie miał z nami kontaktu i jest mocno zdenerwowany. Znalazł pokój w oberży w miejscowości Issor, zaledwie 6 km od Arette, gdzie stoimy. Gnamy na miejsce.

Po drodze niestety jeszcze 150 m do góry. Takie są Pireneje. Ze złością pokonujemy górkę na twardym przełożeniu.

Zjeżdżamy do Issor, widzimy dziadka przy wylocie bocznej drogi. Jeszcze zjazd uliczką co najmniej 20% w dół, na hamulcach, przez rzeczkę, krótki i stromy podjazd i wjeżdżamy na podwórze starego gospodarstwa, które teraz jest Oberżą pod Trzema Osłami. Właściciel wita nas gorącą herbatą. Po rozgrzewce instalujemy się w pokoju na piętrze pięknie przebudowanej kamiennej obory. Za chwilę pławimy się pod prysznicem.

Po odpoczynku schodzimy na kolację. Restauracja jest pod nami, w części parterowej obory. Właściciel zamienia się w szefa kuchni, a do stołu podaje jego sympatyczna żona i młoda dziewczyna, która może być ich córką. Właściciel mówi nieźle po angielsku, ale dziewczyny ani w ząb. Restauracja jest dość droga jak na taką dziurę, rezygnujemy z przystawek i z wina co jest przyjęte z pewną dezaprobatą. Mówimy coś o innych zwyczajach żywieniowych w Polsce, ale szef przypomina nam że jesteśmy we Francji między innymi po to, aby poznać ich zwyczaje. Traktuje nas jednak wyjątkowo, bo kiedy inni czekają jeszcze na swoje „entree”, dziadek z Leszkiem piłują nożami z piłką średnio wypieczony antrykot, a ja rozkoszuję się stertą arcysmacznych kawałków łososia, wystarczających na obiad dla 2-3 osób. Zauważam tu brak „polskiej” równowagi dania głównego: u nas  mięso, wypełniacz czyli ziemniaki lub frytki, i jakaś jarzynka do tego, pozostają w podobnych proporcjach. Tutaj danie główne to mięso, a reszta to dodatki i dekoracja. Przy moim łososiu to pięknie ukształtowana „babka” z czarnego ryżu i papryka cięta w długie paski, ugotowana i zatopiona w różowym sosie o lekko pikantnym smaku.

Po obiedzie (kolacji) kawa dla mnie i herbata dla pozostałych. W czasie naszej kolacji restauracja prawie się zapełniła. Zeszło towarzystwo trzech mężczyzn i młoda dziewczyna, być może córka któregoś z nich, para młodych ludzi patrzących sobie w oczy i para po pięćdziesiątce. Widać że wszyscy celebrują ten posiłek, podkreślając to nawet eleganckim ubiorem. Oczywiście nie wieczorowym, ale widać, że poprzebierali się z ciuchów turystycznych w coś lepszego. Chwilami źle się czułem w swoim polarze i górskich spodniach. Po kolacji Leszek przeniósł się do pokoju a ja z dziadkiem poszliśmy na mały spacer do miasteczka i z powrotem.

Statystyka III etapu

Pireneje 2007 II etap

Wprowadzenie do II etapu (napisane 6 sierpnia 2020)

Planowałem we wstępie do II etapu napisać więcej o kolarstwie. Dlaczego taki sposób jazdy na rowerze, dlaczego taki rower. Planowałem napisać o tym wczoraj. Ale wczoraj właśnie wydarzył się koszmarny wypadek na trasie Tour de Pologne, kiedy jeden z finiszujących kolarzy zepchnął konkurenta na barierki i dla pewności zwycięstwa poprawił jeszcze ten manewr łokciem. A wszystko działo się przy prędkości ok. 80 km/h na drodze opadającej w dół, ku linii mety. Niewiele brakowało, żeby poszkodowany zakończył karierę i życie na tych barierkach i asfalcie. Godzinna reanimacja, pięciogodzinna operacja w szpitalu, aktualnie śpiączka farmakologiczna. Ale uff! Będzie żył. A jeśli będzie żył i nie ma złamanego kregosłupa (a nie ma), tylko wszystko inne, to za jakiś czas wsiądzie na rower. Sprawca ma przechlapane – wyrzucenie z wyścigu, dyskwalifikacja i kary finansowe, sprawa cywilna a może i karna. Wreszcie, kiedy odważy się znów pojechać w peletonie, to koledzy poszkodowanego spuszczą go z drogi, najchętniej do głębokiego rowu albo z niegroźnego urwiska, żeby się dobrze poturbował i oczywiście nikt nie będzie widział kiedy, ani jak to się stało.  

Super wstęp do pochwały kolarstwa. Są różne formy aktywności na różnych rowerach. Rower kolarski daje wspaniałe poczucie prędkości wyzwalanej siłą własnych mięśni, nieraz wręcz frunięcia nad drogą. Myślę, że żaden inny typ roweru nie daje takiej frajdy, może jeszcze rower zjazdowy do prawdziwego downhillu, ale tego nie próbowałem. Ale dlaczego na kolarce w góry, a nie na góralu? Dla laika to byłoby bardziej naturalne. Rowerzysta ma do pokonania dwa rodzaje oporu: grawitację na podjazdach oraz opór powietrza przy większej szybkości czyli na zjazdach. W obu tych konkurencjach rower szosowy czyli kolarski jest bezkonkurencyjny. Przede wszystkim jest najlżejszy ze wszystkich rowerów, czyli najłatwiej się na nim podjeżdża. Waga gra olbrzymią rolę. Podjazdy w wysokich górach poza Polską ciągną się w nieskończoność. Trzeba jechać pod górę, bardzo ciężko, przez kilkanaście kilometrów. Przewyższenia przekraczają 1000 m na jeden podjazd. W Polsce nie ma takich gór ani takich tras. Po długim podjeździe następuje zjazd. Na dzisiejszym etapie będzie to 12 kilometrów zjazdu przy 800 metrów różnicy wysokości. Adrenalina i endorfiny walczą wtedy ze zdrowym rozsądkiem. Dla nas, w konkretnych warunkach granicę bezpieczeństwa stanowiła prędkość 45 km na godzinę, wymagająca hamowania, bo opór powietrza pozwoliłby na znacznie więcej. Czasem słyszy się dyskusję rowerzystów – ja jechałem z góry 80, a ja 90, a ja 110. To raczej przechwałki. Do takich prędkości potrzeba odpowiednio długich i stromych zjazdów po dobrej nawierzchni, o odwadze nie wspominając. Ja najszybciej jechałem zjeżdżając z Mont Ventoux we Francji, o czym napiszę osobną bujdałkę. Droga była w miarę prosta, jednostajnie nachylona, szeroka i gładka. Licznik zatrzymał maksimum na 84 km. Raczej nie myśli się podczas takiej jazdy o ubraniu grubości damskich rajstop (no może zimowych) i kasku, o którym nie wiadomo jak się zachowa dopóki nie przyłoży się głową w coś twardego. Czy to jest bezpieczne, ktoś zapyta. No nie jest. Jak wiele innych, mniej czy bardziej ekstremalnych doświadczeń. Bezpieczeństwo zależy od własnej oceny sytuacji, umiejętności i jakości sprzętu. Jeżeli jadę sam, to tak jest. Jeżeli jadę w grupie, to jest tyle dodatkowych zagrożeń, ilu kolarzy, czego najlepszym przykładem tragiczna kraksa w TdP. Moi najlepsi koledzy jeździli w grupach. Dwóch najlepszych przyjaciół z roweru już nie mam. To wynik zbiorowych kraks, czy zderzenia z samochodem. Najgorzej, kiedy grupa kolarska z wydarzenia towarzyskiego – fajnie jest się spotkać i pojechać razem na trening – przeradza się w wydarzenie sportowe – wyścig. A tak jest zawsze, po 15 minutach od staru, kiedy kolarzy jest więcej niż dwóch. Silni zaczynają dyktować tempo, słabsi chcą się utrzymać za wszelką cenę, z przodu idzie zacięta rywalizacja. To wszystko na drodze otwartej dla ruchu, zwykle bocznej więc niezbyt szerokiej, przy liczebności gupy od kilkunastu do kilkudziesięciu kolarzy. Grupa usiłuje utrzymać się na swojej połowie jezdni, ale nieraz ktoś zostaje z lewej strony i nie może się wcisnąć, ktoś nie ustąpi, nie wpuści, wjeżdżają w zakręt, z przeciwka samochód. Tak zginął kilka lat temu mój kolega, tak zginęła kilka tygodni temu pod Łodzią młoda kolarka.  Trzeba jeszcze pamiętać, że taka grupa, nawet kolorowo poubierana i na dobrych rowerach, to nadal tylko amatorzy a nie zawodowy peleton. Obycie z taką jazdą, panowanie nad rowerem, wyobraźnia, są niestety z dużo niższej ligi. Dlatego jeżdżę z reguły sam. Jest ciężej, jest wolniej, ale jest bezpieczniej. Poza tym pojedyńczy kolarz nie wywołuje agresji wśród kierowców a wyobraźcie sobie co czuje młody kierowca nie tylko BMW, kiedy napotyka grupę kolarzy blokujących mu szybki przejazd. Tak jest w Polsce. Z trasy przez Pireneje zapamiętałem, że na całych 800 km nie było ani jednej sytuacji, kiedy poczułbym się zagrożony przez auto. Niekiedy wręcz irytował mnie samochód, który jechał za mną kilometrami, żeby poczekać na bezpieczne miejsce do wyprzedzenia. Pora więc wrócić w Pireneje.

21.06

II etap: St. Jean Pied-de-Port – Larrau

Przed nami jeden z najcięższych etapów wycieczki. Usiłujemy wstać wcześnie (o 6:15), ale jest prawie ciemno i na pewno mokro. Ok. 7 okazuje się że zza gór wychodzi słońce. Przygotowania, jedzenie, kanapki i pakowanie zajmują nam czas do 9:30. Wyjeżdżamy. Po 7 kilometrach w St. Jean de Vieux wjeżdżamy na drogę na przełęcz Iraty. Po drodze wg mapy mamy dwie mniejsze przełęcze. Po kilku kilometrach łagodnego podjazdu na którym doganiamy i wyprzedzamy grupę francuskich kolarzy zaczyna się właściwy podjazd. Na szczęście dla naszego honoru przy redukcji na przedniej tarczy Leszkowi spada łańcuch. Musimy stanąć a Francuzi przejeżdżają obok i tyle ich widzimy. Zatrzymaliśmy się przy pierwszym słupku kilometrażowym podjazdu. Z napisów wynika, że na przełęcz mamy 17,5 km, 1000m do góry a na najbliższym kilometrze średnie nachylenie wynosi 11.5%. Zaczynamy podjazd, który przerodzi się w drogę przez mękę. Dla mnie, bo Leszek jest zdecydowanie silniejszy. Mój komputerek pokazuje nachylenie 14%. Ząbki w trybach się kończą, wysokości przybywa z każdym metrem, ale podjazd się nie kończy. Po 7 km osiągamy Col d’Haltza (782 m n.p.m.) po podjechaniu 450 m. Potem niestety obniżenie o 100 m i znowu do góry. Jest może mniej stromo, ale siły zostały na pierwszym odcinku.

Ciężko, i te wąsy grzeją… Od dawna już ich nie mam

Po następnych 6 km wyjeżdżamy na przełęcz Col de Burdinkurutcheta (1135 m n.p.m.), na którą mówimy Buru-buru. Tu kończy się widok na dolinę którą podjeżdżaliśmy. Wsiadam do Toyoty, która przyjeżdża w międzyczasie i zjeżdżam kilkaset metrów z powrotem, żeby zrobić jeszcze kilka zdjęć z podjazdu naszą drogą. Próbuję zrobić zdjęcia wielkich ptaków, prawdopodobnie sępów płowych, które szybują nad zboczem. Droga na przełęcz z samochodu wygląda dużo bardziej stromo niż z roweru.

Znów zjeżdżamy ponad 100 m w dół żeby w miejscowości Chalet skręcić w lewo na końcowy podjazd na Iraty. Ten podjazd wypruwa ze mnie resztę sił, ale jakoś wjeżdżam. Zatrzymujemy się na kanapki w miejscu stacji narciarskiej Iraty (1327 m n.p.m.), która jest kompletnie opustoszała latem, zaś właściwa przełęcz jest kilkaset metrów dalej. Znów domki, bar, parę samochodów. Przed zjazdem ostrzeżenie dla samochodów, spadek 10% i zalecane hamowanie silnikiem. Zjazd absolutnie piękny po stromych serpentynach na zboczu góry. 12 kilometrów pełnej koncentracji na torze jazdy i prędkości. Po odpuszczeniu hamulców rower nabiera prędkości w moment. Staramy się nie przekraczać 45km/h z powodu nierównej nawierzchni i serpentyn. Niestety, obniżyliśmy się o ponad 800 metrów. Zjazd skończył się na 480 metrach n.p.m. w dzikiej, ślepej dolince, z której znowu musieliśmy się wydrapać do miejscowości Larrau na ponad 600 m n.p.m. Plan mówił o przejeździe na stronę hiszpańską przez przełęcz Port de Larrau (1575 m n.p.m.) zjazd do miejscowości Izaba i powrót do Francji przez Portillo de Eraica (1578 m n.p.m.) i po stronie francuskiej Col de Pierre St. Martin (1760 m n.p.m.). Zamierzenie nie na moje siły tego dnia. Przerywamy podróż w Larrau i instalujemy się w bardzo starym hoteliku. W pokoju mamy nawet szafę z datą „1823”. Miasteczko jest stare, średniowieczny kościółek z kamienia, na terenie kościelnym cmentarzyk, wszystkie inskrypcje po baskijsku. Na jedynym płaskim kawałku terenu, przed merostwem, plac do gry w pelotę z charakterystyczną ścianą, też ponad 100 letnią.

2,5 km poniżej miasteczka (dosłownie, bo obniżenie wyniosło 250 m czyli 10%) jest oberża do której zjeżdżamy na kolację. Jesteśmy przed siódmą, ale zwyczaje miejscowe są niezłomne – restauracja zaczyna pracę kolacyjną o 19:30. Jemy solidną kolację z butelką wina, deserami, kawą i herbatą za 52 euro na trzech. Przy knajpie pojawiają się jacyś cykliści. Kiedy wychodzimy oglądamy rowery. Mają zawieszki – rajd rowerowy z Hendaye(Atlantyk) do Cerbere (Morze Śródziemne), 780 km, 27 przełęczy. Coś jak my.

A kiedy instalowaliśmy się w hoteliku przejechali koło nas Francuzi z poprzedniego dnia – para na góralach z bagażem. Pozdrowiliśmy się serdecznie.

Mapa II etapu – przebieg trasy zaznaczony na czerwono
Statystyka etapów – zaznaczony drugi, który miał stanowić całość z trzecim. Niewykonalne.

Pireneje 2007 I etap

Wprowadzenie do I etapu

Naszą trasę przez Pireneje można było pokonać z zachodu na wschód lub odwrotnie. Wybraliśmy start w Biarritz ze względu na spektakularny charakter tego miejsca i oryginalny kierunek podróży Kurta Tucholskiego. Problem stanowiły bardzo trudne pierwsze etapy. Gdybyśmy zaczęli od Morza Śródziemnego, byłoby łatwiej. Kolejne dni dziennika najlepiej to zilustrują. Kiedy patrzę na zdjęcie przed wyjazdem na I etap, trochę mnie złości, że wyglądam jak wschodni Sarmata, który przyjechał podbijać lokalne góry i ubrał się w śmieszny strój, który uwydatnia wschodni dobrobyt. Śmieszy mnie też porównanie hiszpańskiej drogi z drogą Warszawa-Gdańsk po remoncie. Nasze drogi w 2007 były jeszcze kiepskie, a autostrady w powijakach. Skoro porównałem drogę do naszej po remoncie, to znaczy, że pamiętałem jeszcze dużo dróg przed remontem. Dzisiaj już nie pamiętam. W każdym razie drogi po stronie hiszpańskiej były lepsze od francuskich. Dla paryskich decydentów wnętrze Kraju Basków było głęboką prowincją, pewnie nie wartą uwagi, stąd zaniedbania.

Silna grupa przed startem

Dziennik 20.06

I Etap: Bidart (Biarritz) – St. Jean-Pied-de-Port

Usiłujemy wcześnie wyjechać z Sunelli. Rano zimno i mokro, pakowanie zajmuje czas do 10-tej, kiedy ruszamy. O tej godzinie słońce jest już wysoko i robi się gorąco. Najpierw część przetrenowana – do St. Pee sur Nive. Po następnych 11 km łagodnego podjazdu mijamy granicę hiszpańską. Graniczne miasteczko pełne jest ruchu samochodów i pieszych, tłumaczy to po części cena benzyny – 1,08 zamiast 1,34 we Francji. Za miasteczkiem ruch kończy się i okolica się wyludnia. W przeciwieństwie do Francji, gdzie szosa jest wąska, kręta i trochę nierówna, w Hiszpanii droga jak Łódź-Gdańsk po remoncie i jedzie jeden samochód na 5 minut. Droga spiętrza się w serpentyny o nachyleniu 7-9%. Idzie nam nieźle. Przejeżdżamy koło pary Francuzów, ok 40-tki, na góralach z pełnym bagażem. Za kilka minut oni przejeżdżają koło nas, kiedy robimy krótki odpoczynek. Wyjeżdżamy na Puerto de Otxondo (670 npm).

Ubieramy kurtki i w dół – 9 km po gładkiej, szerokiej szosie. Na dole wioseczka – kilka domków. Nasza droga skręca w lewo z głównej, w kierunku przełęczy Col d’Ispeguy. Przed podjazdem w przydrożnej knajpce próbujemy zjeść coś ciepłego, zbliża się 13-ta. Nikt nie mówi w innym języku niż hiszpański. Udaje się dogadać co do tortilli (znane słowo). Zamawiam i dostajemy po pół bagietki wypełnionej omletem i szynką, za całe 3 euro na dwóch. W międzyczasie przejeżdżają Francuzi.

Wspinaczka na Col D’Ispeguy (672 npm) idzie nam nieźle. Droga, już wąska, wspina się malowniczymi serpentynami na niezbyt strome zbocze. Wreszcie jesteśmy na górze. To znów granica hiszpańsko-francuska. Zabudowania graniczne, bar-restauracja, spory parking. Widok na drugą stronę zapiera dech, olbrzymia dolina, gdzieś w niej nasz punkt etapowy – St. Jean Pied de Port. Najpierw jednak strome zbocza a po jednym z nich biegnie niteczka drogi. Zjazd praktycznie nad tak stromym zboczem, że można to nazwać przepaścią. „Wylot” z drogi zakończyłby się kilkaset metrów niżej. Zjeżdżamy do St. Etienne de Baigorry, dalej krótki podjazd na przełączkę na drodze do St. Jean. Nie dojeżdżając znajdujemy camping z domkami i wycofujemy dziadka, który już zwiedza miasteczko. Po odpoczynku wyjeżdżam z dziadkiem do miasteczka i po drobne zakupy. Leszek zostaje.

St. Jean to średniowieczne miasteczko na szlaku do Santiago de Compostela. W starych domach (niektóre mają po 500 lat) za murami obronnymi, wpisanymi na listę Unesco, co rusz to schronisko dla pątników. Stare winniczki, na górze cytadela, przez środek potok. Patrząc na ludzi, który się przewijają wokół wygląda, że jedni pielgrzymują autokarami, inni w pojedynkę, piechotą, z ciężkim plecakiem i pątniczym kijem.

Z chwilą powrotu na camping rozpętuje się ulewa, potem burza, która trwa aż do naszego pójścia spać. Zmiana pogody kosztuje mnie 5 euro, bo trzeba wysuszyć rzeczy, które zdążyłem wyprać po przyjeździe.

Fotografia naszej mapy etapu, w tej wielkości niezbyt wyraźna. Z Bidart jedziemy prosto na południe do Hiszpanii, tam zwrot na wschód i przejazd do Francji przez miasto St. Etienne de Baigorry do St. Jean-Pied-de-Port
Przekrój pierwszej połowy trasy: Biarritz – St. Marie de Campan
Statystyka przejazdu – zaznaczony bieżący etap

Mój blog

Nazywam się Tomek Lamentowski. Mam 68 lat. Zawsze coś mnie napędzało. A to jeździć na motocyklu, a to się wspinać, a to jeździć na rowerze po górach. Nie byłem stały w tych pasjach, współistniały, przeplatały się, więc nie osiągnąłem mistrzostwa w żadnej, z niektórych zrezygnowałem. Ale wszystkie razem dawały mi i dają nadal bardzo dużo fajnych przeżyć i radości. Z niektórych przygód zachowały się zapiski, które chcę Wam udostępnić, kolejne zapiski powstaną z kolejnych projektów, jeśli uda się je zrealizować. A wierzcie, mam tego w głowie mnóstwo. Podchodzę do tego bez napinki. Jeżeli nie wypali jakiś plan w przyszłym roku, to wypali za dwa lata. Jeżeli nie uda się wyjechać we wtorek, to wyjadę w środę, jeżeli nie uda się wrócić na czas, to wrócę później. Generalnie luz.

Mojego bloga i domenę postanowiłem nazwać „go-tl.pl”. „Go” jest moim wewnętrznym dopingiem: „możesz jeszcze trochę dalej, trochę wyżej, trochę szybciej” i odnosi się do wszystkich form aktywności, niezależnie czy jadę na rowerze, czy idę w góry, czy startuję w mizernym samochodziku w zawodach dla staruszków. I, mam nadzieję, będzie znaczyć to samo za 20 lat. Odniesieniem jest zawsze mój poziom z wczoraj. Rywalizacja z innymi właściwie nie ma miejsca, choć czasem fajnie jest zmierzyć się pod górkę z młodszym rowerzystą, czy wygrać jakiś pucharek w zawodach samochodowych.

TL to moje inicjały. Kiedyś bardzo lubiłem podpisywać pocztę takim skrótem. Zaczęli go używać moi koledzy: zadzwoń do „teela”, przyszedł „teel”, i tak zostało.

Pireneje 2007

Zaczynam bloga od największej mojej przygody rowerowej, przejazdu przez Pireneje od Atlantyku do Morza Śródziemnego, który miał miejsce w 2007 roku. Prowadziłem wtedy dziennik podróży i zachowała się obszerna dokumentacja. Parę osób to przeczytało i podobało im się. Mam nadzieję, że spodoba się następnym czytelnikom. Ponieważ opisuję i będę opisywał różne aktywności, postaram się tak to robić, żeby dołączyć sporo informacji praktycznych, które pomogą w powtórzeniu takiej przygody. Sam tego oczekuję od innych ale naoglądałem się na Youtube filmików z różnych przejść czy przejazdów, gdzie właściwie nie wiadomo gdzie jest autor, przez co przechodzi lub przejeżdża.

Każdy etap przygody pirenejskiej opatrzę aktualnym wstępem, bo trochę czasu minęło, dołączę zachowane zdjęcia i kilka pomocnych linków.

Ekspedycja przed startem 17.06.2007

Przez lata czytałem niemiecki magazyn dla kolarzy szosowych TOUR. Na końcu każdego numeru była część turystyczna w postaci trzech lub czterech artykułów-reportaży. Jeden o wycieczce lokalnej gdzieś w Niemczech, drugi o dalszej podróży, trzeci – egzotyka: Namibia, Nowa Zelandia, Ameryka. W 2006 przeczytałem o Pirenejach i zaskoczyłem. Mój syn Leszek jeździł na rowerze począwszy od skakania na bmx-ie przez palety na podwórku, przez wspólne wypady na rowerach górskich, obozy rowerowe, do wyjazdów z rowerami i grupą przyjaciół w Beskidy. Ustaliliśmy termin tak, żeby skończyć jazdę z początkiem lipca, bo w czerwcu ceny noclegów były o połowę niższe. W ramach przygotowań mnie udało się przejechać ok. 1500 km, Leszek zrobił raptem 500 km, ale jego 55 kg, 180 cm i 18 lat i tak dało przewagę na podjazdach, które każdy z nas pokonywał swoim tempem. Na środek transportu wybraliśmy Toyotę Corollę Basi, mojej żony, ze względu na trzeciego uczestnika wyjazdu, mojego tatę, który miał być użytkownikiem tego samochodu i, jako support, wieźć nasze bagaże do punktów etapowych. Tata nie lubił dużych samochodów, zawsze jeździł czymś małym i poręcznym. Mimo swoich 80 lat był w doskonałej formie fizycznej. Niestety, dopiero w trakcie tego wyjazdu dowiedziałem się, że właściwie nie widzi na jedno oko, co nie ułatwiało poruszania się w obcym kraju bez żadnej nawigacji. Warto czasem zainteresować się zdrowiem rodziców, mimo zapewnień, że wszystko jest w porządku.

Punkt startu w Biarritz był dla mnie ważny, bo kilka lat wcześniej byłem tam parokrotnie zawodowo i w dziesięć lat po transformacji to miejsce było dla mnie synonimem zachodniego, niedoścignionego luksusu i tradycji. Udało mi się wtedy nawet spędzić dwie noce w Hotel du Palais, i o ile w stosunku do Biarritz z dziesiejszej perspektywy pewnie nie pisał bym peanów, bo wiele miejsc w Polsce zyskało porównywalny blask, to standard Hotelu du Palais, jego mury i wnętrza, niewidzialna obsługa, sposób podawania dań w restauracji jest nieporównywalne z niczym, czego doswiadczyłem później w innych miejscach. Biarritz jest najważniejszym miastem francuskiej części Kraju Basków, części znacznie mniejszej i biedniejszej niż hiszpańska, ale język i zwyczaje są obecne na każdym kroku. Kraj Basków zasługuje na osobną podróż.

W czasie podróży nawigowaliśmy na specjalnie przygotowanych mapach. Za podstawę posłużyły mapy Michelina w skali 1:200000 z serii żółtej turystycznej, nr-y 234 i 235. Potrzebne fragmenty map zostały skserowane na kolorowej kopiarce w skali 2:1. Na takie mapy naniosłem trasę i punkty etapowe. Jedną kopię wieźliśmy z Leszkiem na rowerach, drugą miał ze sobą mój tata. Łączność zapewniały telefony komórkowe, ale szybko się okazało, że tata nie miał roamingu i musieliśmy mu oddać jeden z naszych telefonów. Zdarzały się sytuacje, że jeden telefon mógł nam nie wystarczyć w trudnych chwilach, ale o tym w dzienniku.

Biarritz Hotel du Palais – symbol miasta i luksusu

Dziennik 19.06

Prolog

Wynosimy się z hoteliku  w Bidart, małej miejscowości 5 km od Biarritz nad Zatoką Biskajską. Dojechaliśmy tu wczoraj wieczorem po dwóch dniach podróży samochodem z Polski. 20 km na południe od nas zaczynają się Pireneje. Jesteśmy tu żeby przejechać te olbrzymie góry trasą opisaną przez niemieckiego dziennikarza Kurta Tucholskiego w latach 20-ch XX wieku. To podróż przez 28 – 30 przełęczy (zależnie od dokładnego przebiegu trasy) na dystansie ok. 800 km, z sumą podjazdów 18 000 m. Przebieg trasy przypomniał niemiecki magazyn kolarski „Tour” w numerze 5 z 2006 roku. Od czasu podróży Kurta Tucholskiego drogi przez pirenejskie przełęcze stały się kolarskimi „klasykami”. Tour de France przebiega co roku po niektórych odcinkach. Miejscowość Bagneres-de-Luchon w połowie trasy już 50 razy była miastem etapowym Tour-u.

Skład naszej wyprawy jest trzyosobowy: ojciec (55) czyli ja, czasem zwany „Siwym”, mój syn Leszek (18) i mój ojciec (80) czyli dziadek. Leszek i ja będziemy jechać na rowerach kolarskich wyposażonych w górskie przełożenia (dla wtajemniczonych 50/34 z przodu i do 28 ząbków z tyłu u mnie i 26 u Leszka).

Dziadek jako kierowca wspierający będzie jechał naszą trasą lub obok z rzeczami i organizował noclegi. Jako poliglota znający kilka języków na pewno da sobie radę

 Jedziemy na camping, który był poprzedniego dnia niedostępny z powodu zamkniętej recepcji. Residence des Pins ma bungalowy, ale nie wynajmują ich na jedną noc. Najmniej na dwie, ale co z tego, jeśli recepcja idzie do domu o 20-tej. Ubolewamy, ale kierują nas na inny camping (kolejne 4 gwiazdki campingowe). Sunelia Berrua wynajmuje domek (4-6 osób). Domek ma nazwę mobilhome i w istocie okazuje się domkiem campingowym na kołach. Czyli ma status przyczepy, której nie da się ciągnąć po drodze, ale można przemieścić po campingu. Pachnie to jakimś obejściem przepisów budowlanych. Dwie sypialnie, toaleta, prysznic i kuchnia wyposażona w lodówkę, zlewozmywak, kuchenkę gazową i mikrofalową. Do tego komplet garnków, talerzy, sztućców, ekspres do kawy i dużo innych drobiazgów.

Składamy rowery i wypakowujemy samochód, jemy małe „co nieco” i wyjeżdżamy samochodem na wycieczkę po okolicy. Dziadek wsiada pod „Lidlem” za stery Toyoty, żeby przyzwyczaić się do roli kierowcy wspierającego. Przeżywamy chwile grozy, ale pozostaje nam nadzieja, że będzie lepiej. Jedziemy najpierw do St. Jean de Luz. Zatrzymujemy się na bulwarze i schodzimy na plażę pomoczyć nogi w oceanie. Woda jest ciepła, nie ma fali, sporo osób się kąpie. Wygląda na to, że to pora wczesnego przypływu. Maszerujemy plażą ok. kilometr, aby wejść w stare miasto i podziwiać port, rynek, platany, kolorowe parasole i stoliki licznych restauracyjek i kawiarni. Dużo sklepów z pamiątkami dla turystów. Motywy baskijskie eksploatowane są do bólu. Flagi, berety, elementy strojów, do tego specjały kuchni.

St. Jean de Luz to prawdziwy port baskijski. Baskijscy żeglarze wypływali stąd na ryby, na wielkie wyprawy odkrywcze (też przyznają się do Ameryki), a nawet polowali na wieloryby. Społeczeństwo opierało się na matriarchacie. Widać to doskonale w kościele St. Jean Baptiste, gdzie ławki przeznaczone były dla kobiet, głów rodzin, a trzy poziomy galerii obiegających świątynię przeznaczone były dla mężczyzn. W sytuacji, gdy życie mężczyzn było narażone na niebezpieczeństwo, taki układ społeczny był uzasadniony. Ciekawostka architektoniczna St. Jean de Luz to wał kamienny odgradzający domy stojące wzdłuż plaży od oceanu, na kształt murów obronnych.

Z St. Jean de Luz jedziemy drogą nadmorską do Biarritz. Biarritz to uzdrowisko powstałe w XIX i XX wieku na przedmieściach miasta Bayonne. Dzisiaj te aglomeracje to właściwie „Trójmiasto”: Biarritz-Bayonne-Anglet. Zwiedzamy je z samochodu. Ruch bardzo duży, w końcu to późne popołudnie powszedniego dnia. Zatrzymujemy się tylko, żeby z bliska obejrzeć wyjątkowej klasy Hotel du Palais, który zaczął swój żywot jako pałac wybudowany przez Napoleona III dla ukochanej żony Eugenii. Dzisiaj ten hotel należy do grupy najbardziej ekskluzywnych na świecie, klasy paryskiego Ritza.

Wyglądamy na Grand Plage, która jest na wszystkich widokówkach z Biarritz, z budynkiem kasyna na jednym końcu i Hotelem du Palais na drugim. Powyżej rozciąga się pas budynków XX wiecznych, które łamią charakter tego miejsca. Jest ładnie, elegancko, ale nie ma takiego wyrazu jak St. Jean de Luz.

Trochę klucząc trafiamy w końcu na nasz camping, skąd o 18:50 wyjeżdżamy na pierwszy trening przed jutrzejszym etapem. Przejeżdżamy początkowe kilkanaście kilometrów trasy, która biegnie ciągle albo stromo w górę, albo na dół. Po powrocie okazuje się, że pokonaliśmy 340 metrów przewyższenia, przejeżdżając zaledwie 22 kilometry w ciągu godziny. Jemy obfita kolację – dwie pizze, sajgonki i wiele innych rzeczy.

https://www.saint-jean-de-luz.com/en/