Wstęp do etapu VI
Jesteśmy w sercu Pirenejów. W czerwcu 2007 ruch samochodowy na górskich drogach był minimalny. Z tej perspektywy mijane miejscowości, szczególnie po opuszczeniu francuskiej, biednej i dzikiej części Kraju Basków, wydawały się naprawdę okazałe. Odnawiam informacje korzystając z angielskiej Wikipedii i okazuje się, że nasze miasteczko startowe, St. Marie de Campan liczy 1200 mieszkańców (śmieszy wyskakująca w Google reklama Bookingu: „10 najlepszych hoteli w St. Marie de Campan”), Arreau, przez które przejedziemy, niespełna 900 osób a uzdrowisko Bagneres de Luchon raptem 2300, choć kilkadziesiąt lat temu dobijało do 4000. Opisuję je w dzienniku jako miniaturkę Nicei, jedziemy elegancką ulicą, widać nawet luksusowe samochody w postaci dwóch Chryslerów 300C. Luksus Chryslerów z pierwszej dekady lat dwutysięcznych przeminął bezpowrotnie i pewnie też pomału przemija luksus i moda na takie uzdrowiska jak Bagneres de Luchon.

Bagneres de Luchon – stolica Pirenejów

Etap VI zapisany 26 czerwca 2007

St. Marie-de-Campan – Bagneres-de-Luchon
Dzień w hoteliku wita nas pogodnym niebem i strasznym chłodem. Po szybkim śniadaniu nie mogę sobie darować i zarządzam wjazd samochodem na Tourmalet, żeby zobaczyć i sfotografować to, czego nie było widać wczoraj. Widoczność jest rzeczywiście dobra, podnosimy się stromo do góry. Jadąc do góry przez las omijamy sępa, który maszeruje piechotą po poboczu. To widocznie wyrośnięte pisklę, które jeszcze nie lata, lub chory albo ranny ptak.
Droga wyprowadza z lasu na gołe zbocze. To już w pełni wysokogórski krajobraz. Dojeżdżamy do stacji narciarskiej La Mongie. To grupa budynków, od których na wszystkie strony rozchodzą się wyciągi w wielkim kotle wysokogórskim. Otaczają nas szczyty, skaliste jak w Tatrach, o wysokości sięgającej 2800 metrów, Co ciekawe, wyciągi kończą się dość wysoko na skałach. Zbocza są tak strome, że nie bardzo mogę sobie wyobrazić jeżdżenie na nartach. U wylotu La Mongie (droga w samej miejscowości ma kilkanaście procent nachylenia) po lewej stronie stoi supernowoczesny budynek jakiegoś hotelu czy apartamentowca. Pamiętam z wczorajszego zjazdu śmieszny widok, bo z mgły wyłoniła się krowa i w tym samym momencie ten budynek jako tło. Byłem wczoraj zły na krowy szwendające się po drodze, bo cała szosa była zapaprana ich odchodami, co w deszczu i przy stromym nachyleniu zwyczajnie groziło wywrotką na gównie.
Szosa z La Mongie wydostaje się na ścianę kotła i serpentynami po ścianie wznosi na przełęcz. Widok jest przepiękny, ale groźny. Chyba lepiej, że wczoraj tego nie widzieliśmy. Na przełęczy robimy zdjęcia, temperatura stabilizuje się na poziomie 4 stopni.

La Mongie spod przełęczy Tourmalet
Po wczorajszym deszczu na przełęczy pogoda ale tylko plus cztery stopnie


Zjeżdżamy z powrotem do St. Marie de Campan, żeby bez pośpiechu przed 11-tą zacząć prosto spod hotelu wspinaczkę na Col d’Aspin (1304). Przed wyjazdem wymieniam tylne klocki hamulcowe w rowerze Leszka, wczorajszy zjazd z Tourmalet w deszczu wykończył je ostatecznie.
Pogoda się trzyma, jest tylko zimno. Dzisiaj dziadek jedzie po naszej trasie. Wczorajszy dzień kosztował go za dużo nerwów. Mieliśmy kryzys w zespole, ale udobruchaliśmy dziadka z pomocą pstrąga i winka.
Pierwszy wjazd dzisiaj bardzo przyjemny i właściwie bez historii. Ostatnie 6 km to prawdziwy podjazd, który pokonujemy bez jednego zatrzymania. Na przełęczy dziadek upaja się pięknymi widokami i rozmawia po francusku z koniem który nam wylizał ciepłą maskę samochodu. Całe stado koni-żebraków obchodzi wszystkie auta, żeby wyłudzić coś do jedzenia. Jest wielu kolarzy, za nami wyjeżdża grupa w towarzystwie dwóch samochodów dostawczych z przyczepami na rowery. Jak zawsze robimy zdjęcia, ubieramy się i jedziemy w dół.

26 czerwca w wielkich górach – ciepło nie było


Zjazd do Arreau to jeden z przyjemniejszych zjazdów, które zaliczyliśmy. Równy asfalt, dobra widoczność pozwalają rozwijać spore prędkości. Nierzadko przekraczamy 60km/h tnąc zakręty gdzie można. Na wjeździe do Arreau zatrzymujemy się, dziadek dojeżdża. Z Arreau zaczynamy podjazd na kolejną przełęcz Col de Peyresourde (1589). Musimy się podnieść 800 m. Początkowo jest stromo, potem droga biegnie doliną rzeki przy niewielkim nachyleniu. Przed nami widok olbrzymiej doliny kończącej się gdzieś w oddali szczytami przyprószonymi śniegiem. Dojeżdżamy do skrzyżowania, na którym w głąb doliny odbiega droga, a nasza trasa przenosi się na lewe zbocze i zaczyna się wyraźnie podnosić.
Przy skrzyżowaniu zastajemy grupę kolarzy z Col d’Aspin w porze i pozach południowego posiłku. Jedziemy równo do góry, przeważnie 8-9%. Na 5 km przed końcem podjazdu Leszek nie wytrzymuje mojego wolnego tempa i odjeżdża do przodu. Mija mnie jeden z dostawczych samochodów od grupy z rowerami, ale nikt z kolarzy mnie nie dogania. Ostatni odcinek to dość wyczerpujące psychicznie proste rampy, lub delikatne łuki i droga widoczna w dalszej perspektywie na zboczach, mocno nachylona. Ostatecznie wjeżdżam w niezłej formie. Na przełęczy dziadek i Leszek odkryli już bar i przy pełnej mojej aprobacie raczymy się po chwili gorącą herbatą i naleśnikami złożonymi na cztery z miałkim cukrem w środku. Naleśniki są niewielkie i kupuje się je na tuziny po 4 euro. Ostatecznie zjadamy dwa takie talerze po tuzinie naleśników. To już prawie koniec na dzisiaj. Tylko zjazd do Bagneres-de-Luchon 14,5 km. Gorąca „koza” w barze dobrze suszy przepocone na plecach ubranie i odbiera chęć wyjścia. Ruszamy jednak w dół, temperatura 17-20 stopni. Bagneres-de-Luchon okazuje się uzdrowiskiem z bardzo interesującą główną ulicą z ekskluzywnymi sklepami, hotelami jak w Nicei na Rue des Anglais, tylko w miniaturze. Jest wystarczająco luksusowo aby pojawiły się dwa Chryslery 300c. Jeden przed hotelem drugi przed polem golfowym.

Bagneres de Luchon (zdjęcie z Wikipedii)

Znajdujemy biuro informacji turystycznej, gdzie Leszek dostaje plan miasta i katalog wszystkich campingów. Dzisiaj my szukamy miejsca na nocleg bo potrzebujemy domku, żeby dojść do porządku z rzeczami po Tourmalet, a dziadek czeka na nasz sygnał gdzieś na peryferiach. W trzecie próbie znajdujemy domek, dziadek dojeżdża szybko. Po kąpieli i przebraniu wyjeżdżamy na zakupy. Dzisiaj kolacja ” w domu”. W markecie sieci Casino kupujemy 2 butelki wina, 2 paczki makaronu, 2 słoiki sosów, słoik korniszonów, słoik cebulek, 6×2 litry wody do bidonów. Rachunek 14,60 i co najmniej 2 obiady.
Menu wieczoru to makaron z sosem baskijskim przypominającym leczo, wzmocnionym przesmażonymi kawałeczkami salami i plasterkami korniszona do smaku. Do tego butelka wina prowansalskiego. Do herbaty maślane bułeczki z czekoladą, Leszek dobija jeszcze czymś konkretnym.
Dziadek po winku rozgaduje się i dyskutują z Leszkiem o historii Anglii w powiązaniu z historią Francji lub na odwrót. Ja słyszę strzępy rozmów smarując łańcuchy naszych obolałych rowerów.
Jest pochmurno, chmury bardzo nisko, czasem padają pojedyncze krople. Kiedy piszę te słowa Leszek śpi w ubraniu i słuchawkach, potem się ocknie i przebierze, dziadek poszedł spać tradycyjnie. Łańcuchy posmarowane, naczynia pozmywane – 22:00 pora spać.

Podjazd z St. Marie de Campan na Col d’Aspin
Podjazd z Arreau na przełęcz Peyresourde
Statystyka etapu

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *