Wprowadzenie do dziennika

Wstęp do etapu V (napisany 21.09.2020)

Nasza droga przez Pireneje biegła ścieżkami i drogami dawnych i obecnych wyścigów Tour de France, które są zawsze najważniejszymi wydarzeniami sezonu kolarskiego. Tak się składa, że wczoraj zakończyła się na Polach Elizejskich w Paryżu 107 edycja tego wyścigu. Kilka dni wcześniej 18 etap we wspaniałym stylu wygrał Michał Kwiatkowski. Jeśli ktoś nie widział, to polecam obejrzeć niecodzienny przykład współpracy i przyjaźni w drużynie. Kolarstwo to sport drużynowy choć wygrywa jeden zawodnik. Nie zawsze tak było. Wczesne lata Touru należały do herosów.  Wyobraźcie sobie kolarzy jadących na rowerach po kilkanaście godzin dziennie, od świtu do nocy, ponieważ długość całego wyścigu, począwszy od roku 1911 aż do 1929 przekraczała 5000 km, a w 1926 wyniosła rekordowe 5745 km! Trasy tamtych edycji były dłuższe o ponad 2000 km od dzisiejszych! Co prawda trwały cztery tygodnie, ale to jeden tydzień męki wiecej niż dzisiaj. Etapy miały po 300 i więcej kilometrów a w każdej edycji był jeden lub dwa powyżej 400 km. Trzeba było wyjątkowej siły fizycznej i siły woli, żeby to wytrzymać. Jednym z herosów tamtego okresu był Eugene Christophe. Startował w Tour de France 11 razy a ukończył 8 z nich. Nigdy nie wygrał ale wiele razy był blisko zwycięstwa. W 1913 roku wjeżdżał na przełęcz Tourmalet naszą trasą. Był wtedy na drugim miejscu w klasyfikacji, ale na podjeździe uzyskał taką przewagę, że na przełęczy, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, był już wirtualnym liderem. W połowie zjazdu zorientował się, że coś niedobrego stało się z rowerem, bo nie może nim kierować. Udało mu się zatrzymać i wtedy okazało się, że pękły widełki trzymające przednie koło. Christophe zszedł piechotą z rowerem 10 kilometrów do miejscowości St. Marie de Campan. W międzyczasie minęli go konkurenci. W wiosce napotkana dziewczynka zaprowdziła go do kowala, który mógł mu naprawić rower, ale tak naprawdę nie mógł, bo kolarz musiał to zrobić sam. Takie były wtedy przepisy. Naprawa pod kierunkiem fachowca trwała kolejne trzy godziny. Na koniec sędziowie ukarali go jeszcze trzyminutową karą za to pozwolił małemu chłopcu o imieniu Corni dmuchać w miechy potrzebne do nagrzewania materiału podczas naprawy. Christophe wsiadł na rower, przejechał jeszcze dwie góry i dokończył etap w Bagneres-de-Luchon. Ostatecznie skończył wyścig na siódmym miejscu. Na pamiątkę tego wydarzenia na przełęczy Tourmalet stoi pomnik, pod którym fotografują się wszyscy zdobywcy, drugi pomnik stoi w St. Marie de Campan, a na zabytkowej kuźni pana Lecomte umieszczono pamiątkową tablicę.

Kiedy dzisiaj czytam swój dziennik, to widzę mało dramatyzmu w najbardziej dramatycznym etapie. Byliśmy tak skupieni na tym, żeby zjechać cało w tych warunkach, że właściwie inne odczucia zeszły na dalszy plan. Odcinek po krowim łajnie niewątpliwie przybliżył nas w czasie do Christopha. Nigdy przedtem ani potem nie byłem tak wychłodzony. Prawdziwy horror przeżywał dziadek zmuszony do nawigowania do nowego celu. Opowiadał potem, że zatrzymywał się przed rondami, obchodził je piechotą, żeby zlokalizować właściwy wyjazd i ruszał do natępnego. W deszczu i widząc na jedno oko nie był w stanie zrobić tego inaczej.

Pora wrócić do roku 2007. Przed etapem V jeszcze dzień odpoczynku przeznaczony na leniuchowanie i umiarkowane obżarstwo.

Dziennik 24.06.2007: dzień odpoczynku w Argeles-Gazost

Dzisiaj dzień przerwy – niedziela. Zaczynamy go bardzo leniwie. Po obudzeniu piszę dziennik z poprzednich dni, dziadek i Leszek śpią dłużej. Silne postanowienie aby wstać o 9 nie skutkuje, wreszcie jemy śniadanie ok. 10-tej i przed 11-tą wyjeżdżamy samochodem w stronę Lourdes na małe zwiedzanie i poszukiwanie sklepu. Do Lourdes dojeżdżamy drogą szybkiego ruchu. Przejeżdżamy na drugą stronę miejscowości i tam znajdujemy ostatni otwarty supermarket. Wpadamy do środka na 20 minut przed zamknięciem. W niedziele tylko do 11:45. To sklep sieci Netto. Inne sklepy w okolicy, w tym Leclerc zamknięte są na głucho.

W drodze powrotnej objeżdżamy Lourdes samochodem, robimy zdjęcia i wracamy starą drogą, przez liczne miejscowości w dolinie. Okazuje się że jest tam zatrzęsienie campingów i hotelików. Po powrocie do hotelu znów jemy, leżymy i śpimy. O 17-tej wyruszamy spacerkiem do miasteczka aby znaleźć tam restaurację, gdzie będzie można zjeść spaghetti. Restauracji jest wiele, otwierają się dopiero po 19-tej. Znajdujemy właściwą. Wybór był dobry. Nasza kolacja trwa do 21. Jak zwykle opróżniamy karafkę wina.

Kolacja w Argeles-Gazost – jednak butelka wina i karafka wody

W drodze powrotnej przechodzimy przez park miejski, gdzie dobiega końca sobotnio-niedzielny festyn. Gra jeszcze zespół typu „dobre stare chłopce”. Lecą bluesy, utwory w stylu Johnniego Hallyday’a i country. Bawi się i słucha muzyków nie więcej niż 20 osób. Nawet dziadek zaczyna podtańcowywać. Jakiś człowiek w strasznie upapranym ziemią ubraniu tańczy z kobietą, która zrzuca klapki i skacze boso po parkowym żwirze. Dochodzą do nas dwie dziewczyny ze śmiesznym czarnym szczeniakiem z białymi skarpetkami i krawatem. Dziewczyna w czarnej sukience z usztywnioną nogą robi zdjęcia. Wszyscy wydają się znać ze sobą i przyjaźnić. Kiedy dziewczyna ze sztywną nogą wchodzi do muzyków i zaczyna śpiewać koszmarnie fałszując dochodzimy do wniosku, że pora iść do hotelu. W podjęciu decyzji pomagają nam czarne burzowe chmury, które zeszły z gór z zachodniej strony i ponaglają nas deszczem i paroma grzmotami.

W hotelu przygotowania rzeczy na następny dzień, pakowanie i mocne postanowienie wczesnego wyjazdu. W końcu atakujemy Tourmalet, legendarną przełęcz Tour de France, najwyższy punkt naszej wyprawy – 2115 m n.p.m.

Dziennik 25.06.2007 – etap V Argeles-Gazost – St. Marie de Campan

Wstajemy o 6:40. Przygotowania do etapu przez Tourmalet idą sprawnie do momentu, kiedy okazuje się, że pół zawartości Leszka camelbacka wypłynęło do plecaka. Gdzieś jest jakiś błąd, bo bukłak wyciągnięty z plecaka nie ma ochoty przeciekać. Nerwy napięte, suszenie plecaka i zawartości z dokumentami włącznie. Przydaje się hotelowa suszarka. Czas ucieka, ale pogoda też nie nastraja optymistycznie. Chmury po wczorajszej burzy wcale się nie rozeszły. Jest właściwie mokro. W końcu ubieramy kurtki i w drogę. Czeka nas 1700 m do góry, a potem jeszcze dwie przełęcze. Po pierwszej godzinie a potem po drugiej utwierdzamy dziadka przez telefon, że my pchamy się na górę, a on może jechać do miejscowości etapowej, Bagneres-de-Luchon, Chmura jakby uciekała przed nami do góry. Cały czas mamy ją 200 m nad głowami. W takiej scenerii wjeżdżamy w boczną drogę, gdzie zaczyna się właściwy podjazd. Dolina jest wąska i po krótkim czasie zmienia się w wąski kanion o pionowych ścianach. Cały czas wznosimy się przy nachyleniu 4-5%. Rzeka, która była niedawno na naszym poziomie, zniknęła gdzieś głęboko pod nami. Mijamy kamienny most łączący brzegi kanionu, stary i zrujnowany. Po drugiej stronie wypatruję drogi, do której prowadził, ale zbocze jest równo zarośnięte. Strome zbocza, gęsta roślinność i ciemna chmura tworzą scenerię jak z powieści Tolkiena. Mijamy widoczne po lewej stronie na zboczu kamienne miasteczko. Wszystkie domy z szarego kamienia, dachy identyczne, grafitowe. Droga mija kolejne miejscowości wypoczynkowe i wznosi się coraz ostrzej. Niestety, chmura, która momentami była bardzo cienka gęstnieje i coraz więcej z niej wody. Jest zimno.

Nachylenie na podjeździe

Mgła odbiera nam przyjemność obejrzenia krajobrazu, który jest tutaj wyjątkowo piękny. Jesteśmy w najwyższej części Pirenejów i powinniśmy widzieć z przełęczy główny grzbiet ze szczytami przekraczającymi 3000 m. Zamiast tego przejeżdżamy pod widmowym wyciągiem krzesełkowym, który ciągnie gdzieś w górę puste krzesełka. Za chwilę z chmury wyłania się stado owiec, które gdzieś wędruje, częściowo korzystając z drogi. Po raz kolejny zastanawiam się, dlaczego mają futro pomalowane farbą. Wyglądają śmiesznie, bo są ostrzyżone i tylko na grzbietach pozostawiono im trochę wełny. Wyglądają jakby miały narzucone na grzbiet kożuszki. Owce schodzą nam z drogi, barany śledzą nas marsowym wzrokiem. Za chwilę mija nas stadko maruderów, które kłusem gonią za głównym stadem.

W prawie zerowej widoczności wyjeżdżamy na przełęcz Tourmalet (2115). Jest zimno i mokro. Pakujemy się do baru na gorącą herbatę, którą uzupełniamy naleśnikami z konfiturami. Ściany baru pokryte są pamiątkami po herosach Touru. W końcu ubieramy się w ciepłe rzeczy. Leszek polar, a ja bluzę Mapei. Zakładamy kurtki, kaptury, ciepłe rękawiczki i wychodzimy, żeby przed zjazdem zrobić sobie zdjęcie pod tablicą i pomnikiem kolarza Eugene Christophe’a. Ten bohater był na rowerze na przełęczy Tourmalet w 1913 roku. Nikt nie słyszał wtedy o przerzutkach.

Tourmalet we mgle i deszczu
Zjazd do Sainte Marie de Campanśrednie nachylenia na kilometrze

W tym momencie z przeciwnej strony wjeżdża kolarz. To jakiś zawodowiec, filigranowy Hiszpan. Robimy sobie zdjęcie, on robi nam świetne ujęcie z rzeźbą Christophe’a. Mgła gęstnieje makabrycznie. Próbuję się dogadać na temat pogody. Z tego, co mówi wynika, że mgła zniknie, a deszczu nie będzie. Niestety, coś się chyba zmieniło w międzyczasie. Zjeżdżamy we mgle przechodzącej coraz wyraźniej w deszcz. Droga jest bardzo mokra, wkrótce mamy już mokre nogi i to, co wystaje spod kurtki. Temperatura 7 stopni. Zjeżdżając wychładzamy się coraz bardziej. Woda płynie nam po twarzach. Obniżamy się o 1000 metrów i nic się nie poprawia, jest coraz gorzej. Po 17 km dojeżdżamy do miejscowości St. Marie de Campan, skąd powinniśmy zacząć podjazd na Col d’Aspin. W tych warunkach to niemożliwe. Jestem tak przemarznięty, że nie mogę utrzymać mapy w rękach. Zatrzymujemy się w podcieniach kościoła, chowamy się w środku. Dzwonimy do dziadka, który jak się okazuje też błądzi w deszczu. Musimy znaleźć jakieś ciepłe miejsce. Na murze na wprost naszych oczu napis Hotel de Deux Cols (Hotel Dwóch Przełęczy). Podjeżdżamy, jest pokój. Przekazujemy informację dziadkowi, który bez trudu lokalizuje nas na mapie, ma jednak straszne trudności w nawigacji w padającym deszczu. Dojeżdża do nas po dobrej godzinie.

W międzyczasie zrzucamy mokre ciuchy, kąpiemy się w gorącej wodzie i pakujemy pod koce. Po przyjeździe dziadka Leszek musi naciągnąć na tyłek mokre majtki i przynosi torby z rzeczami. Wreszcie możemy się ubrać. Po 19-tej schodzimy na kolację. Na kolację jemy zupę warzywną (przecierana kartoflanka z marchewką), na drugie dziadek pstrąga, my steki, na szczęście dziadek dostaje talerz makaronu, który nam oddaje za trochę naszych frytek. Do tego ½ litra lokalnego wina i ser miejscowy na deser.

W międzyczasie do hotelu dojeżdża grupa Anglików, wyglądają na poważnych sportowców. Jeden ma nawet koszulkę z napisem „2007 Ironman Finisher – South Africa”. Kiedy dowiadujemy się, że jadą od morza do morza w 4,5 dnia, udaje nam się zdobyć plan ich przejazdu. Okazuje się, że etapy mają długie, ale podjeżdżają połowę tego co my. Podniesieni tym na duchu, i niebieskim niebem nad naszymi głowami idziemy spać. Na dworze nie więcej niż 5-7 stopni.

Trasa etapu przez Tourmalet, po prawej przerwana z St. Marie de Campan
Statystyka etapu V

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *