Wprowadzenie do II etapu (napisane 6 sierpnia 2020)

Planowałem we wstępie do II etapu napisać więcej o kolarstwie. Dlaczego taki sposób jazdy na rowerze, dlaczego taki rower. Planowałem napisać o tym wczoraj. Ale wczoraj właśnie wydarzył się koszmarny wypadek na trasie Tour de Pologne, kiedy jeden z finiszujących kolarzy zepchnął konkurenta na barierki i dla pewności zwycięstwa poprawił jeszcze ten manewr łokciem. A wszystko działo się przy prędkości ok. 80 km/h na drodze opadającej w dół, ku linii mety. Niewiele brakowało, żeby poszkodowany zakończył karierę i życie na tych barierkach i asfalcie. Godzinna reanimacja, pięciogodzinna operacja w szpitalu, aktualnie śpiączka farmakologiczna. Ale uff! Będzie żył. A jeśli będzie żył i nie ma złamanego kregosłupa (a nie ma), tylko wszystko inne, to za jakiś czas wsiądzie na rower. Sprawca ma przechlapane – wyrzucenie z wyścigu, dyskwalifikacja i kary finansowe, sprawa cywilna a może i karna. Wreszcie, kiedy odważy się znów pojechać w peletonie, to koledzy poszkodowanego spuszczą go z drogi, najchętniej do głębokiego rowu albo z niegroźnego urwiska, żeby się dobrze poturbował i oczywiście nikt nie będzie widział kiedy, ani jak to się stało.  

Super wstęp do pochwały kolarstwa. Są różne formy aktywności na różnych rowerach. Rower kolarski daje wspaniałe poczucie prędkości wyzwalanej siłą własnych mięśni, nieraz wręcz frunięcia nad drogą. Myślę, że żaden inny typ roweru nie daje takiej frajdy, może jeszcze rower zjazdowy do prawdziwego downhillu, ale tego nie próbowałem. Ale dlaczego na kolarce w góry, a nie na góralu? Dla laika to byłoby bardziej naturalne. Rowerzysta ma do pokonania dwa rodzaje oporu: grawitację na podjazdach oraz opór powietrza przy większej szybkości czyli na zjazdach. W obu tych konkurencjach rower szosowy czyli kolarski jest bezkonkurencyjny. Przede wszystkim jest najlżejszy ze wszystkich rowerów, czyli najłatwiej się na nim podjeżdża. Waga gra olbrzymią rolę. Podjazdy w wysokich górach poza Polską ciągną się w nieskończoność. Trzeba jechać pod górę, bardzo ciężko, przez kilkanaście kilometrów. Przewyższenia przekraczają 1000 m na jeden podjazd. W Polsce nie ma takich gór ani takich tras. Po długim podjeździe następuje zjazd. Na dzisiejszym etapie będzie to 12 kilometrów zjazdu przy 800 metrów różnicy wysokości. Adrenalina i endorfiny walczą wtedy ze zdrowym rozsądkiem. Dla nas, w konkretnych warunkach granicę bezpieczeństwa stanowiła prędkość 45 km na godzinę, wymagająca hamowania, bo opór powietrza pozwoliłby na znacznie więcej. Czasem słyszy się dyskusję rowerzystów – ja jechałem z góry 80, a ja 90, a ja 110. To raczej przechwałki. Do takich prędkości potrzeba odpowiednio długich i stromych zjazdów po dobrej nawierzchni, o odwadze nie wspominając. Ja najszybciej jechałem zjeżdżając z Mont Ventoux we Francji, o czym napiszę osobną bujdałkę. Droga była w miarę prosta, jednostajnie nachylona, szeroka i gładka. Licznik zatrzymał maksimum na 84 km. Raczej nie myśli się podczas takiej jazdy o ubraniu grubości damskich rajstop (no może zimowych) i kasku, o którym nie wiadomo jak się zachowa dopóki nie przyłoży się głową w coś twardego. Czy to jest bezpieczne, ktoś zapyta. No nie jest. Jak wiele innych, mniej czy bardziej ekstremalnych doświadczeń. Bezpieczeństwo zależy od własnej oceny sytuacji, umiejętności i jakości sprzętu. Jeżeli jadę sam, to tak jest. Jeżeli jadę w grupie, to jest tyle dodatkowych zagrożeń, ilu kolarzy, czego najlepszym przykładem tragiczna kraksa w TdP. Moi najlepsi koledzy jeździli w grupach. Dwóch najlepszych przyjaciół z roweru już nie mam. To wynik zbiorowych kraks, czy zderzenia z samochodem. Najgorzej, kiedy grupa kolarska z wydarzenia towarzyskiego – fajnie jest się spotkać i pojechać razem na trening – przeradza się w wydarzenie sportowe – wyścig. A tak jest zawsze, po 15 minutach od staru, kiedy kolarzy jest więcej niż dwóch. Silni zaczynają dyktować tempo, słabsi chcą się utrzymać za wszelką cenę, z przodu idzie zacięta rywalizacja. To wszystko na drodze otwartej dla ruchu, zwykle bocznej więc niezbyt szerokiej, przy liczebności gupy od kilkunastu do kilkudziesięciu kolarzy. Grupa usiłuje utrzymać się na swojej połowie jezdni, ale nieraz ktoś zostaje z lewej strony i nie może się wcisnąć, ktoś nie ustąpi, nie wpuści, wjeżdżają w zakręt, z przeciwka samochód. Tak zginął kilka lat temu mój kolega, tak zginęła kilka tygodni temu pod Łodzią młoda kolarka.  Trzeba jeszcze pamiętać, że taka grupa, nawet kolorowo poubierana i na dobrych rowerach, to nadal tylko amatorzy a nie zawodowy peleton. Obycie z taką jazdą, panowanie nad rowerem, wyobraźnia, są niestety z dużo niższej ligi. Dlatego jeżdżę z reguły sam. Jest ciężej, jest wolniej, ale jest bezpieczniej. Poza tym pojedyńczy kolarz nie wywołuje agresji wśród kierowców a wyobraźcie sobie co czuje młody kierowca nie tylko BMW, kiedy napotyka grupę kolarzy blokujących mu szybki przejazd. Tak jest w Polsce. Z trasy przez Pireneje zapamiętałem, że na całych 800 km nie było ani jednej sytuacji, kiedy poczułbym się zagrożony przez auto. Niekiedy wręcz irytował mnie samochód, który jechał za mną kilometrami, żeby poczekać na bezpieczne miejsce do wyprzedzenia. Pora więc wrócić w Pireneje.

21.06

II etap: St. Jean Pied-de-Port – Larrau

Przed nami jeden z najcięższych etapów wycieczki. Usiłujemy wstać wcześnie (o 6:15), ale jest prawie ciemno i na pewno mokro. Ok. 7 okazuje się że zza gór wychodzi słońce. Przygotowania, jedzenie, kanapki i pakowanie zajmują nam czas do 9:30. Wyjeżdżamy. Po 7 kilometrach w St. Jean de Vieux wjeżdżamy na drogę na przełęcz Iraty. Po drodze wg mapy mamy dwie mniejsze przełęcze. Po kilku kilometrach łagodnego podjazdu na którym doganiamy i wyprzedzamy grupę francuskich kolarzy zaczyna się właściwy podjazd. Na szczęście dla naszego honoru przy redukcji na przedniej tarczy Leszkowi spada łańcuch. Musimy stanąć a Francuzi przejeżdżają obok i tyle ich widzimy. Zatrzymaliśmy się przy pierwszym słupku kilometrażowym podjazdu. Z napisów wynika, że na przełęcz mamy 17,5 km, 1000m do góry a na najbliższym kilometrze średnie nachylenie wynosi 11.5%. Zaczynamy podjazd, który przerodzi się w drogę przez mękę. Dla mnie, bo Leszek jest zdecydowanie silniejszy. Mój komputerek pokazuje nachylenie 14%. Ząbki w trybach się kończą, wysokości przybywa z każdym metrem, ale podjazd się nie kończy. Po 7 km osiągamy Col d’Haltza (782 m n.p.m.) po podjechaniu 450 m. Potem niestety obniżenie o 100 m i znowu do góry. Jest może mniej stromo, ale siły zostały na pierwszym odcinku.

Ciężko, i te wąsy grzeją… Od dawna już ich nie mam

Po następnych 6 km wyjeżdżamy na przełęcz Col de Burdinkurutcheta (1135 m n.p.m.), na którą mówimy Buru-buru. Tu kończy się widok na dolinę którą podjeżdżaliśmy. Wsiadam do Toyoty, która przyjeżdża w międzyczasie i zjeżdżam kilkaset metrów z powrotem, żeby zrobić jeszcze kilka zdjęć z podjazdu naszą drogą. Próbuję zrobić zdjęcia wielkich ptaków, prawdopodobnie sępów płowych, które szybują nad zboczem. Droga na przełęcz z samochodu wygląda dużo bardziej stromo niż z roweru.

Znów zjeżdżamy ponad 100 m w dół żeby w miejscowości Chalet skręcić w lewo na końcowy podjazd na Iraty. Ten podjazd wypruwa ze mnie resztę sił, ale jakoś wjeżdżam. Zatrzymujemy się na kanapki w miejscu stacji narciarskiej Iraty (1327 m n.p.m.), która jest kompletnie opustoszała latem, zaś właściwa przełęcz jest kilkaset metrów dalej. Znów domki, bar, parę samochodów. Przed zjazdem ostrzeżenie dla samochodów, spadek 10% i zalecane hamowanie silnikiem. Zjazd absolutnie piękny po stromych serpentynach na zboczu góry. 12 kilometrów pełnej koncentracji na torze jazdy i prędkości. Po odpuszczeniu hamulców rower nabiera prędkości w moment. Staramy się nie przekraczać 45km/h z powodu nierównej nawierzchni i serpentyn. Niestety, obniżyliśmy się o ponad 800 metrów. Zjazd skończył się na 480 metrach n.p.m. w dzikiej, ślepej dolince, z której znowu musieliśmy się wydrapać do miejscowości Larrau na ponad 600 m n.p.m. Plan mówił o przejeździe na stronę hiszpańską przez przełęcz Port de Larrau (1575 m n.p.m.) zjazd do miejscowości Izaba i powrót do Francji przez Portillo de Eraica (1578 m n.p.m.) i po stronie francuskiej Col de Pierre St. Martin (1760 m n.p.m.). Zamierzenie nie na moje siły tego dnia. Przerywamy podróż w Larrau i instalujemy się w bardzo starym hoteliku. W pokoju mamy nawet szafę z datą „1823”. Miasteczko jest stare, średniowieczny kościółek z kamienia, na terenie kościelnym cmentarzyk, wszystkie inskrypcje po baskijsku. Na jedynym płaskim kawałku terenu, przed merostwem, plac do gry w pelotę z charakterystyczną ścianą, też ponad 100 letnią.

2,5 km poniżej miasteczka (dosłownie, bo obniżenie wyniosło 250 m czyli 10%) jest oberża do której zjeżdżamy na kolację. Jesteśmy przed siódmą, ale zwyczaje miejscowe są niezłomne – restauracja zaczyna pracę kolacyjną o 19:30. Jemy solidną kolację z butelką wina, deserami, kawą i herbatą za 52 euro na trzech. Przy knajpie pojawiają się jacyś cykliści. Kiedy wychodzimy oglądamy rowery. Mają zawieszki – rajd rowerowy z Hendaye(Atlantyk) do Cerbere (Morze Śródziemne), 780 km, 27 przełęczy. Coś jak my.

A kiedy instalowaliśmy się w hoteliku przejechali koło nas Francuzi z poprzedniego dnia – para na góralach z bagażem. Pozdrowiliśmy się serdecznie.

Mapa II etapu – przebieg trasy zaznaczony na czerwono
Statystyka etapów – zaznaczony drugi, który miał stanowić całość z trzecim. Niewykonalne.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *